Na wyprawę do Japonii wybrałem się z moją córką Magdą (magister japonistyki), która bardzo mnie na to namawiała i perfekcyjnie zaplanowała całość. Dzięki temu skakaliśmy z pociągu na pociąg z matematyczną precyzją, zaliczyliśmy kilka miejsc, do których bilety zamawia się na miesiące naprzód, i jedynie dwie rzeczy się nam nie udały – z winy pogody. Ale tak to już jest w regionie tajfunów, że czasem jedyne wyjście to siedzieć pod dachem.
Poniżej uproszczony schemat trasy (nie uwzględnia pewnych szczegółów, zwłaszcza wyjazdów w okolice Tokio, no i Okinawa się już na nim nie zmieściła).
Dzień 0 – „I’m going on an adventure!”
Dzień zerowy był bardzo męczący, ponieważ obejmował prawie 30 godzin podróży, licząc od wyjścia z domu do przybycia do hotelu w Tokio. Co prawda loty szły bez opóźnień (najpierw Embraerem LOT-u z Warszawy do Stambułu, a potem Boeingiem 777-300 Turkish Airlines do Tokio), ale takich turbulencji jeszcze nie przeżyłem. Tym Boeingiem telepało chyba przez 1/3 lotu, jednak większość czasu spędziłem na oglądaniu filmów (John Wick 3 byłby lepszy, gdyby wyciąć z niego połowę walk, a Avengers Endgame mogłoby być o 10 minut krótsze, bo musiałem już wysiadać z samolotu). Potem jeszcze, już wieczorem w Tokio, długo odbieraliśmy JR Passy i zamówione miejscówki (szczerze współczuję osobom, które stały za nami w kolejce – zwłaszcza tym, które nie zrezygnowały).
Poniżej – polski bocian patriota podjął trudną decyzję o wyemigrowaniu na emigrację.