Roku Pańskiego siódmego od wielkiej schizmy niechęć wzajemna papieża Klemensa i antypapieża Bonifacego (lubo na odwrót, jeśliś zwolennikiem jest drugiego) narosła tak wielce, iż obaj poczuli nieodpartą chęć walki. Możni książęta, wspierający spory religijne dla zyskania władzy, poważania u ciemnoty czy zaspokojenia zwykłej skłonności do burd, łożyli hojnie ze swych kies. Niedługo zatem zbrojne hufce poczęły gromadzić się w obu miastach. Wielu też zjeżdżało do nich łazęgów, obwiesiów i innych najemników, którzy posłyszeli o sposobności łatwego zarobku. Wszak adwersarze zbroili każdego, kto się zgłosił i oznajmił, że ochoczo będzie walczył w obronie wiary. Dziwne jeno było, iż i Klemens, i Bonifacy, zamiarując wiary bronić, spieszyli, by czym prędzej zaatakować.
Zakończywszy przygotowania armie ruszyły raźno ku sobie. Zaś zaciekłość namiestników Piotrowych tak wielka była, że miast wysławszy wojska czekać w swych stolicach na wieści z pola bitwy, obaj przyodziawszy niegodnie wojenny rynsztunek jechali na czele zbrojnych. Każdy wiódł za sobą mrowie pieszych i konnych, pikinierów i kopijników, toporników i tarczowników, łuczników i arkebuzerów oraz Pan raczy wiedzieć kogo jeszcze, a za ich składnymi szeregami wlokła się chmara ciurów obozowych i zwyczajnych złodziei, z rzadka uznających czyjekolwiek nad sobą zwierzchnictwo. Idący przodem wielmoże ogołacali z prowiantów wsie, co miały to nieszczęście leżeć na szlaku przemarszu, postępujący za nimi najemnicy wobec braku prowiantów napastowali wieśniaków, a zamykająca pochody banda pachołków wobec braku prowiantów i wieśniaczek puszczała owe sioła z dymem. Toteż łuny pożarów znaczyły drogi obu armii, tam zaś, kędy wojska przeszły, trawa przez lat dziesięć rosnąć nie chciała.
Na koniec, w najgorętszy dzień onego lata, zastępy Klemensa i Bonifacego stanęły naprzeciw siebie na krańcach wielkiego pola, z jednej strony graniczącego z lasem cesarskim, a z drugiej omywanego rzeką Veritą. Ranek ten był pogodny, nad polem unosił się śpiew ptaków i innych stworzeń, muchy radośnie brzęczały, lecz wszystko to ucichło na widok zbrojnych. Klemens i Bonifacy nie wymieniali posłów. To, co każdy myślał o rywalu, wiedzieli już z dziesiątków listów, przy czytaniu których cesarscy szpiedzy nie posiadali się ze zdziwienia, że papier zdolny jest unieść taką ilość obelg i złorzeczeń. Skinęli więc papieże na swych trębaczy i nad polem zmieszały się dźwięki dwu bojowych pobudek. Zaczym obie armie rzuciły się na siebie, a papieże w zaciętości nie ustępowali wojakom. Niewiele czasu upłynęło, jak w wirze boju spotkali się twarzą w twarz. Jako że zgiełk bitewny zagłuszał wszelkie, choćby najwymyślniejsze, zniewagi, a ciasne zbroje uniemożliwiały wykonywanie obraźliwych gestów, ruszyli ku sobie z dużym impetem i zwarli się z trzaskiem.
Naonczas, jak opowiadali ci nieliczni, co uszli stamtąd z życiem, jasność i huk powstały straszliwe, jakby sam Pan dał wyraz swemu niezadowoleniu. Po czym powiał mocarny wicher, zwalając z nóg i wyrywając pół cesarskiego lasu z korzeniami. Nie był to koniec nieszczęść, albowiem zielsko, jakie później pole porosło, niezwyczajnie wysokie było, toż same stokrotki dorastały trzech stóp. Ci zaś, którzy z tego pola śmierci powrócili, wnet na tajemne choroby zapadli, tracąc wpierw włosy i paznokcie, potem życie, tak że przez rok wszyscy zeszli z tego świata. A po samych przeciwnikach nie znaleziono ni śladu, jakby się pod ziemię zapadli, i rzekłbyś, że ich diabli porwali, gdyby nie byli to papież z antypapieżem.
(1995)
Photo 184029148 © Maksym Velishchuk – Dreamstime.com