Joe Haldeman „Wieczna wojna”, DW Rebis, wyd. III zmienione, Poznań 2022
Moja pierwsza styczność ze słynną „Wieczną wojną” Haldemana miała miejsce w latach 80., kiedy to w miesięczniku „Fantastyka” (jeszcze bez „Nowa”) ukazała się nowela będąca zalążkiem całości. O ile dobrze pamiętam, były to dwa ostatnie rozdziały powieści, jakieś 45 stron w wydaniu III Rebisu z 2022 roku, które niedawno nabyłem. Pomysł wydawania czy wznawiania klasyki SF jest ze wszech miar godny pochwały, czekam szczególnie na pierwsze polskie wydania reszty cyklu „Dzieci Matuzalema” R.A.Heinleina (póki co w kółko wznawiane są wydane już kiedyś w Polsce tytuły – w serii „Wehikuł czasu”, w której Rebis wydał „Wieczną wojnę”, ukazał się dotąd chyba tylko „Hiob. Komedia sprawiedliwości”, który nawet do tego cyklu nie należy, ale ma z nim filozoficzne pokrewieństwo). Chętnie poczytałbym też co nieco z pulpowej złotej ery amerykańskiej SF, bo póki co większość tego znamy u nas tylko z popkulturowych odniesień.
Muszę jednak przyznać, że „Wieczna wojna”, osławiona jako „najlepsze rozliczenie z wojną wietnamską w SF”, w wersji powieściowej nieco mnie rozczarowała. Po latach dostrzega się, że z pewnością jest w niej to, na co nastolatek podekscytowany opisami kosmicznych walk nie zwrócił uwagi – a mianowicie jednostronny obraz wojny. Za rozpętywanie wojen tylko czasem odpowiadają bowiem wojskowi, wskazani jako winowajcy przez Haldemana. Równie często istotne są matactwa nadambitnych politykierów, a zasadniczą rolę grają w tym procesie – jak zwykle – pieniądze. Pieniądze, które mogą zarobić koncerny produkujące sprzęt wojskowy, główni beneficjenci państwa w wielce oświeconych USA – bo nie można do głównych beneficjentów zaliczyć systemu opieki zdrowotnej (z którego za Trumpa starannie wypleniono lewactwo pt. „Obamacare”), systemu oświaty, badań naukowych, środków komunikacji masowej ani żadnego innego systemu służącego dobru publicznemu. Ważne jest to, co można wyssać z państwa, a potem można już truć, jakie to ono jest niewydolne. Podobne szkodnictwo próbowano zresztą uprawiać także w naszym kraju w czasach, kiedy jeszcze budżet państwa był mniej więcej zrównoważony.
Nawet będący chyba najciekawszym elementem książki wątek (nieobecny w opowiadaniu) wyobcowania z własnej rzeczywistości wskutek efektów relatywistycznych, towarzyszących podróżom międzygwiezdnym, nie jest aż tak odkrywczy dla czytelnika Lema („Powrót z gwiazd” przerobił ten temat bardzo dogłębnie i wieloaspektowo). Jeśli coś udało się pokazać Haldemanowi, to że kosmiczna wojna opisywana dokładnie i wiarygodnie z punktu widzenia „sił lądowych” jest po prostu nudna. Inaczej wygląda to np. w serii Honor Harrington, której bohaterowie prócz wojowania w kosmosie robią jeszcze sporo innych rzeczy. Ale skoro postacie Haldemana nie robią praktycznie nic poza byciem w wojsku, to i ciekawych rzeczy nie ma do opisania. Ziemia, na której najpierw wmuszono wszystkim homoseksualizm w celu opanowania eksplozji demograficznej (ale halo, osoby homoseksualne też często chcą mieć dzieci, a jeśli nawet nie pomoże im w tym możliwość adopcji albo zapłodnienia in vitro, to w ostateczności będą pomagać sobie wzajemnie „na krzyż”), a potem zastąpiono wszystkich ludzi klonami jednego żołnierza, wydaje mi się równie przerażająca jak Williamowi Mandelli. Jest to niemal równie absurdalne jak podejmowane obecnie próby „leczenia” homoseksualizmu. Ale w przypadku klonów coś się nie zgadza dodatkowo – otóż sklonowano faceta, a klony mają obie płcie. Zdaje się, że należało jednak sklonować kobietę, bo nadmiarową część chromosomu X łatwiej obciąć niż dosztukować brakującą część chromosomu Y.
Autor jest też miejscami na bakier z fizyką i to dość poważnie. Nie chodzi mi bynajmniej o rozważania na temat podróży międzygwiezdnych (będące póki co czystą fantazją). Nie mam też zamiaru sprawdzać z kalkulatorem w ręku wszystkich interwałów czasowych powstających wskutek podróży międzygwiezdnych z prędkością przyświetlną. W kilku jednak miejscach Haldeman pisze o „mikrotonowych” bombach atomowych.
Zakładam, że nadal chodzi tu o miarę siły wybuchu podawaną jako ekwiwalent trotylu. Pierwsza zdetonowana bomba atomowa miała moc 15-20 kiloton (czyli siłę wybuchu odpowiadającą 15-20 tysiącom ton trotylu), bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki miały odpowiednio 15 i 21 kT. Broń termojądrowa, czyli bomby wodorowe, to już był w zasadzie zakres megatonowy. Najsłabsze zbudowane bomby atomowe, przeznaczone do celów taktycznych bomby „walizkowe”, miały służyć do niszczenia celów taktycznych, takich jak mosty czy węzły komunikacyjne. Ich moc obliczano na 1-2 kT (oczywiście nigdy żadnej nie odpalono „w warunkach bojowych”), czyli jednak w kilotonach.
Zatem jaka to by była „mikrotonowa” bomba atomowa? Mikro- jest przedrostkiem oznaczającym jedną milionową. Milionową częścią tony jest gram. Zatem bomba mikrotonowa musiałaby mieć moc rzędu gramów trotylu. Gramów, nawet nie kilogramów. A ponieważ „kilo-” oznacza tysiąc, bomba mikrotonowa miałaby moc miliard razy mniejszą niż taktyczna jądrówka walizkowa! Czy taka bomba byłaby w stanie komuś zrobić krzywdę? Kilotona trotylu odpowiada energii 4,184×10¹² dżuli, czyli bomba mikrotonowa byłaby o 9 rzędów słabsza: 4,184×10³ dżuli, czyli ok. 4200 dżuli, 4,2 kilodżula. Dżule niewiele chyba mówią, przeliczmy to na kilokalorie – jest to praktycznie dokładnie 1 kcal. Odpowiada to 1/36 kostki gorzkiej czekolady…
Oczywiście ilość energii to nie wszystko, istotna jest też szybkość jej wydzielania i objętość przestrzeni, w jakiej to następuje. 1 kilokaloria wystarcza (w przybliżeniu) do podgrzania 10 g wody do wrzenia. Powiedzmy, że przy odpowiednim wycelowaniu mogłoby to wybić w kimś lub czymś dziurkę. Podczas walki w szkodliwej atmosferze, niskiej temperaturze lub próżni wystarczyłoby nawet w sumie samo przedziurawienie skafandra. Ale jest też druga strona medalu, która nazywa się masa krytyczna.
Wybuch jądrowy/atomowy polega zasadniczo na zachodzącej coraz szybciej reakcji rozpadu ciężkich jąder atomowych, tzw. reakcji łańcuchowej. Normalnie w każdym nietrwałym izotopie… Ale powiedzmy najpierw, że pojęcie „nietrwały” jest wysoce umowne, bo uran-235 ma okres półtrwania ponad 700 milionów lat, a najtrwalszy izotop uranu prawie 4,5 miliarda lat; jest jeszcze bizmut-209, który kiedyś uważano za nieradioaktywny, ale niedawno wykryto, że jednak się rozsypuje czasem i ma okres półtrwania 20 miliardów miliardów lat (dwójka z dziewiętnastoma zerami), lekko licząc – 10 miliardów razy dłużej niż czas istnienia Wszechświata.
Okres półtrwania to czas, po jakim wskutek naturalnie zachodzących przypadkowych reakcji jądrowych znika połowa pierwotnej ilości radioaktywnego izotopu. Czyli dochodzimy z powrotem do tego, że w każdym nietrwałym izotopie przez cały czas w przypadkowych momentach dochodzi do rozpadów atomowych. To jeden atom się rozpyknie, to inny, a produktami tego są różne rodzaje promieniowania, głównie γ (gamma, elektromagnetyczne, czyli o takiej naturze jak światło albo fale radiowe), β (beta, elektrony i antyelektrony zwane też pozytonami), α (alfa, jądra helu-4), protony i neutrony.
Z punktu widzenia bomb atomowych najbardziej interesujące są te ostatnie, ponieważ taki neutron, lecąc sobie wesoło przez kryształ metalu (a miejsca jest tam aż nadto, zwłaszcza dla cząstek pozbawionych ładunku, takich jak on), może sobie czasem walnąć w inne jądro i albo zostać przez nie wchłonięty, albo doprowadzić do jego rozpadu. I teraz w przypadku pierwiastków nadających się do budowy bomb atomowych uderzenie neutronu powoduje właśnie rozpad, którego produktem będą, prócz energii (pokazanej w równaniu wyżej jako 200 MeV) i lżejszych jąder, także trzy nowe neutrony (oznaczane w równaniu wyżej „n”). I te neutrony, lecąc sobie wesoło przez kryształ metalu, mogą w odpowiednich warunkach walnąć w trzy kolejne ciężkie jądra. Każda z tych kolizji da kolejne neutrony, czyli razem będziemy już mieli 9 neutronów, które lecąc sobie wesoło przez kryształ… itd.
Zatem liczba rozpadów będzie narastać lawinowo, zwiększając liczbę wydzielających się neutronów (przy okazji także ilość powstającej energii), a to będzie dalej zwiększać liczbę rozpadów i dostaniemy w ten sposób reakcję łańcuchową, a potem silny błysk i lecimy w postaci pary w kierunku na przykład Alfy Centaura. Jest tylko jeden problem: liczba neutronów powodujących rozpady musi przekroczyć pewien próg, aby zapoczątkować reakcję łańcuchową, co przekłada się na to, że do wybuchu jądrowego potrzebujemy określonej masy aktywnego izotopu – i to jest tzw. masa krytyczna (a nie gromada rowerzystów). Można by pomyśleć, że im bardziej aktywny (czyli im krócej żyjący) radioaktywny izotop, tym mniejsza będzie masa krytyczna, ale nie ma tu specjalnie ścisłych reguł. Przykładowo uran-235 użyty w bombie Little Boy ma masę krytyczną 52 kg (wbrew pozorom ta ilość wcale nie zajmuje dużo miejsca – przy gęstości uranu przekraczającej 19 g/cm³ daje to kostkę o objętości ok. 2,74 litra i boku niecałe 14 cm), a pluton-239 z bomby Fat Man – 10 kg (duża pomarańcza). Izotopy te mają okres półtrwania odpowiednio 704 miliony i 24 tysiące lat. Ale kiur-237 o masie krytycznej ok. 7 kg ma okres półtrwania 15,6 miliona lat! Najmniejszą masę krytyczną spośród praktycznych izotopów (czyli takich, które nie znikną nam zbyt szybko „same”) ma kaliforn-251 o okresie półtrwania 900 lat – jest to niecałe 5,5 kg. Tylko że z eksplozji masy krytycznej powstanie dużo więcej energii niż 1 kilokaloria…
A zatem atomowe bomby „mikrotonowe” były w czasach pisania tej książki, są i pozostaną niemożliwe, gdyż decydują o tym prawa fizyki. Nie ma bowiem izotopu o odpowiednio małej masie krytycznej, a nawet gdyby dało się go otrzymać, to należałby do kompletnie nietrwałych nuklidów, takich jak nowe pierwiastki otrzymywane w ciągu kilku ostatnich dekad.
Oczywiście i tradycyjnie wspomnę jeszcze o błędach przekładu. Tłumaczem „Wiecznej wojny” jest dobrze mi znany z wielu książek, renomowany tłumacz Zbigniew A. Królicki. Jest on doktorem nauk farmaceutycznych, byłym pracownikiem naukowym – zajmował się m.in. biotechnologią i chemotaksonomią roślin. Tym bardziej dziwią mnie chemiczne poślizgi w „Wiecznej wojnie”. Gdy mowa o płynie, którym napełnia się płuca kosmicznych żołnierzy, by uchronić je przed zmiażdżeniem wskutek nadmiernych przyspieszeń, na przemian czytamy o fluorowęglowodorach i fluorowęglanach. Tymczasem już od dawna próbuje się wykorzystać fluoropochodne węglowodorów do przenoszenia gazów w organizmie i jako zamiennik krwi, nie ma tu mowy o żadnych węglanach (które są, przypomnijmy, solami kwasu węglowego, lub w przypadku fluorowęglanów – fluorowęglowego). Gdzie indziej czytamy o stopniach Kelvina – bardzo być może, iż w czasach, kiedy książka była pisana, jeszcze funkcjonowały, ale obecnie stosuje się jednostkę zwaną kelwinem i tak należało pisać w tłumaczeniu (trzeba to było uwzględnić także we wszystkich przypadkach, gdy autor pisze o samych stopniach).
A tak już w ramach ostatecznego podsumowania – tego kota Haldemanowi nie wybaczę.
[Ilustracje: Ilustracja 17280590 © Mike Heywood | Dreamstime.com, Ilustracja 197274850 © Nandalal Sarkar | Dreamstime.com; wiodąca pochodzi z komiksu Marvano opublikowanego w Polsce w 1990 roku]