"Bardzo długie zaręczyny" (Un long dimanche de fiançailles), reż. Jean-Pierre Jeunet, 2004
Twórcy, którzy nakręcili film tak znakomity jak „Amelia”, są w bardzo trudnej sytuacji – co by nie zrobili, będzie oceniane z perspektywy największego osiągnięcia (i przeważnie wypadnie cherlawo). Taki los spotkał Audrey Tautou, która bardzo szybko zagrała w mnóstwie różnych obrazów, ale tylko jeden z nich okazał się względnie strawny („Kocha nie kocha”).
Jean-Pierre Jeunet, któremu w ogóle się do kręcenia nie spieszy (wcześniej stworzył w końcu tylko 4 filmy pełnometrażowe), zachował się powściągliwiej, bo „Zaręczyny” znalazły się w kinach dopiero po 3 latach. Są filmem gorszym od „Amelii”, ale to niewiele znaczy, bo to samo można powiedzieć o 99,9% zawartości światowej kinematografii. Są znakomite: pełne poezji zarówno fabularnej jak i wizualnej, pięknie sfotografowane, zagrane w nieskazitelny sposób. I typowo jeunetowskie. Są bardziej rzeczywiste od baśniowej „Amelii”, pokazują okropność wojny w sposób dotykający samej głębi ludzkiej duszy – te sceny ogląda się w pełnym skupienia milczeniu. I zawierają jedną z najpiękniejszych scen miłosnych w dziejach kina, chyba inspirowaną nieco wierszem Preverta (znanym w Polsce jako tekst utworu „Trzy zapałki” TSA).
W kategorii melodramatu trudno jest zrobić dobry film: jeśli powie się coś oryginalnego, nie zyska się uznania kobiecej widowni, jeśli będzie się o nie zabiegać, stworzy się kolejny z długiej serii mdłych kiczów. Tylko mistrzowie klasy Jeuneta potrafią sprostać temu wyzwaniu. I dodać jeszcze coś od siebie, jak choćby zakończenie, które „Zaręczyny” mają nietypowe, stawiające widzowi pewne pytanie. Szczegółów zdradzać nie wypada, bo ten film trzeba zobaczyć. Koniecznie.