Dzień 5c – Wizyta w wiosce nubijskiej
Początkowo nie mieliśmy zamiaru korzystać z tej wycieczki, ale zmieniliśmy zdanie, gdy poznaliśmy więcej szczegółów – że płynie się tam motorówką po Nilu i że po drodze można wykąpać się w rzece (w miejscu wolnym od krokodyli). Woda w Nilu jest zaskakująco zimna (18 stopni), ale sporo ludzi korzystało z możliwości zamoczenia się po uszy. Tylko dzieci powinny uważać na prąd rzeczny – omal nie porwał kilku dzieciaków.
Samo określenie „wioska nubijska” jest bardzo mylące, gdyż przywodzi na myśl chaty kryte słomą, podczas gdy tak naprawdę jest to po prostu niewielkie miasteczko na brzegu Nilu, dość blisko starej zapory (widać je na filmiku, który wrzuciłem w poprzednim odcinku). Zadziałała tu zapewne wieloznaczność słowa village, które – o czym wielu tłumaczy nie pamięta – oznacza nie tylko wioskę. Jest to w zasadzie jedna z mieścin utworzonych za czasów prezydenta Nasera w ramach pomocy dla przymusowo wysiedlonych mieszkańców terenu, który miał zostać zalany przez nowe sztuczne jezioro.
Miasteczko jest niestety raczej obskurne i nie wywiera korzystnego wrażenia. W planach była m.in. wizyta w „typowym nubijskim domu”, poczęstunek i szisza (fajka wodna). Dodatkową atrakcją miało być to, że wielu mieszkańców hoduje krokodyle – i przyniesiono nawet krokodyla z zabezpieczoną paszczą do potrzymania, aczkolwiek trochę mi było żal zwierzaków trzymanych w ciasnych boksach.
Poczęstunek obejmował rzeczy swojskiego wyrobu: chałwę, miejscowe podpłomyki (placki chlebowe pieczone bez zaczynu) oraz „miód” z melasy i specyficzny płynny ser do maczania kawałków pieczywa. Ser, typu dojrzewającego przez rok czy dwa lata, był bardzo wyrazisty w smaku i ja spasowałem po pierwszym macznięciu, aczkolwiek mój syn wcinał bez zmrużenia oka. Kto chciał, mógł też delektować się sziszą.
Najlepszym momentem wycieczki była lekcja arabskiego. Poszliśmy do szkółki w lokalnym meczecie i prawdziwy nauczyciel wbijał nam do głowy cyfry po arabsku i nubijsku, a potem alfabet arabski. Było nawet odpytywanie, podczas którego regularnie się błaźniliśmy i trzeba było stosować kary dyscyplinujące. Było przy tym dużo śmiechu i wszyscy, włącznie z nauczycielem, doskonale się bawili. Na koniec nauczyciel zapisał imiona wycieczkowiczów pismem arabskim i ruszyliśmy z powrotem do przystani – oczywiście nie bez wręczenia bakszyszu, który, jak powiedział nasz przewodnik, nauczyciel wydaje na kupno przyborów szkolnych dla dzieci (bo mieszkańcy miasteczka specjalnie zamożni nie są).
Po drodze przechodziliśmy przez miejscowy targ, a dodatkowo mijały nas wielbłądy wracające na noc do domów.
Przyjemne wrażenie sprawił też wieczorny przejazd po Nilu. Niestety, następnego dnia czekały nas już ostatnie przyjemności, a potem powrót do Hurgady.