Dzień 1/2 – Naschmarkt i żarełko
Zasadniczo do Wiednia pojechałem, by odwiedzić córkę, która tam pracuje. Miałem to szczęście, że udało mi się zdążyć przed całkowitym lockdownem, wprowadzonym w Austrii od następnego tygodnia. Rygory i tak były – do sklepów, restauracji i muzeów tylko za okazaniem dowodu szczepienia lub przechorowania covida („uuuu segregacja napad na wolność!” – ryczą polskie szury). Ale przynajmniej udało się co nieco obejrzeć i zjeść trochę dobrych rzeczy, choć dwa dni to strasznie mało. Żeby obejrzeć porządnie reprezentatywną część starego Wiednia, trzeba by tam parę tygodni posiedzieć, a właściwie powędrować. Na starówce co chwila człowiek widzi jakąś zachwycającą kamienicę – wiedeńska secesja nie ma sobie równych.
Pierwszego dnia na obiad poszliśmy na Naschmarkt – miejskie targowisko istniejące od XVI wieku! Jest to wielki plac, długości ponad 1,5 km, pełen stoisk z żywnością oraz przeróżnych restauracji serwujących kuchnie z różnych części świata.
Obiad zjedliśmy w restauracji Nautilius, specjalizującej się w rybach i owocach morza. Córka wzięła talerz stawonogów, ja poprzestałem na zestawie steków rybnych z purée ziemniaczanym z wasabi. Jedzenie było przepyszne, porcje ogromne, a ceny proporcjonalne do tego (czyli też niemałe). Ale jak szaleć, to szaleć.
I jeszcze kilka kamienic w okolicy. Niestety ruch uliczny oraz przeróżne instalacje utrudniają robienie zdjęć. Choć i tak jeśli chodzi o przewody, to jest dużo lepiej niż w Japonii.
Na koniec parę zdjęć z książki nabytej w Schönbrunnie. Jest to bogato ilustrowana biografia cesarzowej Elżbiety, która urzekła nas burtonowskim stylem obrazków 🙂 Jak widać, Kiki pomagała w robieniu zdjęć…