Wątroba Oppenheimera i sępy z FBI

Kai Bird, Martin J. Sherwin, Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej (tytuł oryginalny: American Prometheus: the triumph and tragedy of J. Robert Oppenheimer), tłum. Janusz Błaszczyk, korekta Eliza Orman, Wydawnictwo Replika, Poznań 2022

1. Amerykańskiego Prometeusza droga na Kaukaz

Książka, na której Christopher Nolan oparł swój znakomity film, jest niesamowicie drobiazgową publikacją opartą na szczegółowych, żmudnych badaniach źródłowych – owocem dociekań autorów prowadzonych przez ćwierć wieku. Martin J. Sherwin, z zawodu historyk i autor książki na temat atomowego zbombardowania Hiroszimy, rozpoczął pracę w 1979 roku, zaledwie kilkanaście lat po śmierci J. Roberta Oppenheimera (1904–1967). Żyło wtedy jeszcze wiele osób, które znały uczonego osobiście albo w inny sposób uczestniczyły w wydarzeniach z jego życia. W ciągu 6 lat Sherwin przeprowadził 112 wywiadów i zebrał ok. 50 tysięcy stron różnorodnej dokumentacji związanej z tematem, m.in. transkryptów, dzienników, odtajnionych dokumentów. W międzyczasie jednak redaktor, z którym Sherwin współpracował po stronie wydawcy, przeszedł na emeryturę i sprawa chwilowo upadła. Praca ruszyła z miejsca dopiero po 1999 roku, kiedy Sherwin nawiązał kontakt z innym pisarzem, Kaiem Birdem, który miał już na koncie inne biografie.

Początkowo tytuł książki miał brzmieć Oppie, jednak przeciwko temu zaprotestowało wydawnictwo. „Amerykańskiego Prometeusza” wymyśliła żona Birda, Susan Goldman (aczkolwiek pierwsze porównanie fizyków atomowych do Prometeusza pojawiło się jeszcze w 1945 roku, w czasopiśmie „The Scientific Monthly”). Książka Sherwina i Birda ukazała się w 2005 roku i natychmiast zdobyła sobie powszechne uznanie; rok później została uhonorowana nagrodą Pulitzera.

Jest to masywny owoc tytanicznej pracy: ponad 600 stron tekstu plus ponad 150 stron przypisów i bibliografii obejmuje drobiazgowo przedstawioną biografię J. Roberta Oppenheimera (inicjał J pochodzi prawdopodobnie od Julius, imienia ojca), ale nie tylko. Książka zawiera też obrazy kilku epok historycznych, począwszy od czasów poznania się rodziców uczonego na przełomie XIX i XX wieku, przez dwudziestolecie międzywojenne, wielki kryzys i narastanie nastrojów lewicowych w USA, II wojnę światową aż po epokę makkartyzmu i zimnej wojny.

Obserwujemy dzieciństwo i młodość Oppenheimera (w filmie pominięte, jednak książka podchodzi do nich rzetelnie), jego edukację w Europie w końcowym okresie formowania się teorii kwantów, powrót do USA jako apostoła „nowej fizyki” (oba te okresy przypadły na międzywojnie), coraz większe zaangażowanie w prace nad indukowanym rozszczepieniem jądra atomowego i reakcją łańcuchową, czego kulminację stanowiła budowa Los Alamos i stworzenie tam bomby atomowej (druga wojna światowa) oraz boje Oppenheimera o ograniczenie militarnego wykorzystania energii jądrowej, przypadające na okres powojenny, w sporej części naznaczony wariactwem makkartyzmu. Koniec tych czarnych lat zbiegł się z załamaniem kariery Oppiego w służbie publicznej.

Rodzice bohatera pochodzili z rodzin żydowskich: rodzina matki, Elli z domu Friedman przyjechała do USA jeszcze w pierwszej połowie XIX stulecia, natomiast ojciec, Julius, urodził się w Niemczech koło Frankfurtu i przybył do Stanów w końcówce tego wieku. Prędko dorobił się dużego majątku, ale był – podobnie jak jego przyszła żona – człowiekiem światłym i oczytanym, koneserem sztuki (w kolekcji Oppenheimerów znajdowały się m.in. obrazy Van Gogha, Picassa, Renoira, rysunki Rembrandta i Cezanne’a).

Dzieciństwo urodzonego w 1904 roku uczonego upłynęło głównie w zamożnej dzielnicy Nowego Jorku „pod kloszem” może trochę nadopiekuńczej matki. Jednak poza tym ojciec zabierał Oppiego w podróże po Europie, które rozbudziły jego zainteresowanie geologią. Robert namiętnie kolekcjonował minerały i korespondował z wieloma miejscowymi geologami. Gdy miał 12 lat, wywarł na swoich adresatach tak wielkie wrażenie, że jeden z nich – nie znając wieku Oppiego – zaproponował jego kandydaturę na członka New York Mineralogical Club. Zaproszono go nawet do wygłoszenia wykładu przed członkami klubu, co Robert zrobił i odniósł sukces, mimo iż początkowo audytorium było zaskoczone jego młodym wiekiem.

Robert uczęszczał do niezwykłej prywatnej szkoły Ethical Culture Society, reformistycznej sekty judaistycznej, której celem było propagowanie żydowskiej kultury i postępowych idei. Szkoła Workingman’s School była początkowo przeznaczona dla synów i córek robotników, ale poziom zapewnianej przez nią edukacji – i wychowania uczniów – był tak wysoki, że wkrótce zainteresowała się nią nowojorska żydowska elita. Ten etap życia miał ogromny wpływ na późniejsze polityczne poglądy Oppenheimera. Odniósł z niego niepodważalne korzyści, mimo iż miał wtedy miejsce pamiętny epizod (jedyne wydarzenie z dzieciństwa uczonego przywołane przez Nolana w filmie). Nieszczęsna awantura i poniżenie Roberta, do którego doszło wskutek zbiegu nieporozumień podczas obozu letniego, zostały przez niego przetrwane ze stoickim spokojem.

W szkole Robert wyprzedzał program nauczania i często pracował samodzielnie, z zapałem ucząc się języków klasycznych (miał wielki talent do języków, dzięki czemu podczas swojej edukacji w Europie bez trudu opanował nie tylko język niemiecki, ale i holenderski). Z czasów nauki w tej szkole wywodzi się też zainteresowanie Oppenheimera fizyką. Jednak mimo pozornie delikatnej budowy fizycznej Robert miał też pasje wymagające siły – był namiętnym żeglarzem (w wieku 16 lat otrzymał od ojca niewielki jacht), a mając 18 lat nauczył się jazdy konnej (podczas wycieczki po Nowym Meksyku). Rok później rozpoczął studia na Harwardzie, gdzie nawiązał niewiele kontaktów, ale miał okazję wysłuchać gościnnego wykładu Nielsa Bohra. Po uzyskaniu licencjatu z chemii Oppenheimer uznał, że powinien kontynuować swoją edukację w dziedzinie fizyki. A ponieważ wiedział, że w Europie fizyka jest o wiele bardziej rozwinięta, postanowił studiować ją dalej właśnie tam.

Początki w Cambridge nie jednak były szczęśliwe – Roberta zmuszano do pracy laboratoryjnej, do której wyjątkowo nie miał talentu (to w tym czasie miał miejsce kolejny „medialny” epizod, ten z zatrutym jabłkiem podrzuconym wykładowcy). Jednak w pewnym momencie uniwersytet zorganizował dla studentów wycieczkę do Lejdy w Holandii, gdzie pracowało wielu znakomitych niemieckich fizyków. Wtedy to Oppenheimer postanowił przenieść się do Niemiec i zaczął studiować w Getyndze, załapując się na końcowy okres powstawania fizyki kwantowej. Znalazł się wśród takich znakomitości jak Max Born, Werner Heisenberg, Wolfgang Pauli, Enrico Fermi, Otto Hahn, Paul Dirac, John von Neumann i inni. Czuł się tam znakomicie, jednak już wtedy otaczający go koledzy i wykładowcy zaczęli dostrzegać przejawy trudnego charakteru Oppiego – pewną arogancję i poczucie wyższości, a także obcesowe traktowanie ludzi (zwłaszcza wolniej myślących) i brak taktu. Po roku studiów i opublikowaniu pewnych cennych prac Oppenheimer wrócił do domu, pragnąc nauczyć Amerykę teorii kwantów. I prędko zyskał po temu okazję, otrzymując stanowisko wykładowcy w California Institute of Technology (Caltech). Było to w 1927 roku, Robert miał wtedy zaledwie 23 lata.

Ale nie był to jeszcze koniec jego własnej edukacji – w następnym roku Oppenheimer wrócił do Europy. Lejda (wtedy to nauczył się holenderskiego i wykładał w tym języku), Lipsk, a ostatecznie Zurych i w 1929 roku znów powrót do USA. Do tego czasu Oppie miał już na koncie 16 artykułów naukowych, które wyrobiły mu pozycję i uznanie wśród fizyków teoretycznych. Wykładając w Caltechu, kontynuował tę pracę. W 1930 w oparciu o równanie elektronu Paula Diraca sformułował koncepcję o istnieniu odpowiednika elektronu o dodatnim ładunku, czyli antyelektronu, zwanego też pozytonem. Dirac sądził, że chodzi o proton. I to on otrzymał Nagrodę Nobla za swoje prace – a dlaczego nie dostał jej także Oppenheimer? To zapewne pozostanie już słodką tajemnicą komitetu noblowskiego. Noble otrzymywali za to jego koledzy i doktoranci, np. Willis E. Lamb Jr.

Później Oppenheimer zainteresował się gwiazdami neutronowymi i jeden artykuł na ich temat napisał sam, a dwa następne z kolejnymi studentami, Georgem Volkoffem, a później Hartlandem Snyderem. Oppie doszedł do wniosku, że odpowiednio masywna gwiazda po ustaniu syntezy termojądrowej w jej wnętrzu zacznie się zapadać i wytworzy tak silne pole grawitacyjne, że nie będzie mogło z niego uciec nawet światło. Efektywnie gwiazda ta zniknie z Wszechświata. W ten sposób Oppenheimer przewidział istnienie czarnych dziur!

W przerwach między pracą naukową a wypadami do Nowego Meksyku Oppie zainteresował się także działalnością komunistyczną oraz kobietami. Autorzy biografii wymieniają kilka pań, które być może łączyły intymne związki z uczonym, nie jest to jednak do końca pewne aż do Jean Tatlock. Jeśli natomiast chodzi o „komunizm” Oppenheimera, to sprowadzał się on głównie do przekazywania funduszy na wsparcie hiszpańskich antyfaszystów walczących samotnie w wojnie domowej z siłami generała Franco oraz bywania na zebraniach, na których podejmowano tę tematykę. Na jednym z takich spotkań w 1936 roku poznał Jean, która w przeciwieństwie do niego była mocno zaangażowaną w działalność partii komunistycznej. Później tę znajomość także próbowano wykorzystać przeciwko uczonemu, ale tak naprawdę jedynym „zmem”, jaki pociągał tę parę, był erotyzm. Oppenheimer zainteresował się też klasyczną literaturą hinduską, nauczył sanskrytu i wkrótce czytał Bhagavadgitę w oryginale (a także deklamował ją Jean podczas erotycznych schadzek).

Związek ten funkcjonował jednak na zasadzie sinusoidy między szczęściem a dramatem, gdyż Jean cierpiała prawdopodobnie na chorobę afektywną dwubiegunową. Ostatecznie rozpadł się pod koniec 1939 roku (bardziej z inicjatywy Tatlock), a wkrótce potem Oppenheimer nawiązał bliższy kontakt z niejaką Katherine Harrison, zwaną „Kitty”. Była to „kobieta z przeszłością”, zamężna wcześniej trzykrotnie. Jej pierwszy mąż, muzyk Rasmayer, okazał się narkomanem i homoseksualistą, więc małżeństwo zakończyło się rozwodem. Drugi, Dallet, był aktywnym komunistą, który zgłosił się na ochotnika do armii hiszpańskich republikanów i zginął w Hiszpanii. Kitty wróciła do USA i podjęła studia (chemia, matematyka i biologia), a w 1938 roku wyszła za mąż po raz trzeci, za angielskiego lekarza Harrisona, jak się okazało – człowieka drętwego i apodyktycznego.

Nic więc dziwnego, że gdy w sierpniu 1939 Kitty poznała Oppiego i oboje poczuli do siebie miętę, sprawy potoczyły się bardzo szybko. Latem 1940 roku Kitty była już w ciąży z Oppenheimerem, który w sposób polubowny załatwił sprawę z doktorem Harrisonem. Kitty otrzymała rozwód na początku listopada tego samego roku i od razu wzięła ślub z Oppiem. Przez całe małżeństwo mimo zdrad Oppenheimera stanowiła dla niego oparcie, jednak miała trudny charakter i większość przyjaciół Oppiego jej nie znosiła.

Tymczasem w Niemczech u władzy byli naziści, a nastroje antysemickie w wielu europejskich krajach silnie narastały przez całe lata trzydzieste. Jak to się skończyło – wszyscy wiemy: wybuchła druga wojna światowa, której nie będę tu streszczać. Już na początku 1939 roku fizycy mieli świadomość, że bojowe wykorzystanie energii jądrowej jest możliwe, a po wybuchu II wojny Szilard z Einsteinem napisali do prezydenta Roosevelta list ostrzegający, że hitlerowcy mogą pracować nad budową bomby atomowej (dokładniej list napisał Szilard i namówił Einsteina do jego podpisania). Gdy na możliwość stworzenia broni jądrowej wskazali także Brytyjczycy, w 1942 sprawy nabrały rozpędu – z inicjatywy prezydenta utworzono w Stanach organizację zajmującą się sprawą zastosowania nauki do działań wojennych. Wkrótce potem Amerykanie przystąpili do organizowania prac zmierzających do budowy bomby atomowej i wciągnięto do tego Oppenheimera. A potem już poszło gładko – Los Alamos (gdzie Oppie wykazał się niespodziewanie znakomitym talentem organizacyjnym), Trinity, Hiroszima i Nagasaki, jak w znakomity sposób przedstawił to Nolan. Obejrzyjcie ten film.

Lecz potem wojna się skończyła i do głosu doszła skrzecząca rzeczywistość. Kolejne 150 czy 200 stron Oppenheimera jest bardzo przykrą lekturą, mocno szkodliwą dla nerwów. Gdyby spróbować to jakoś streścić, to byłaby to opowieść o tym, jak zabiurkowy admirał zawdzięczający swój stopień koneksjom, człowiek chorobliwie ambitny i małostkowy łamie jeden przepis prawa za drugim, żeby tylko zaszkodzić komuś, kto raz zrobił z niego idiotę, gdy on sam się podłożył. Opowieść o tym, jak zniszczyć wybitnego człowieka za pomocą oskarżeń spreparowanych na podstawie dętych zeznań świadków i pseudoprzyjaciół oraz nadinterpretowanych wypowiedzi z nielegalnych podsłuchów.

Szczególną kanalią wśród ludzi, którzy zeznali wyssane z palca rzeczy źle świadczące o Openheimerze, był Paul Crouch, były komunista skazany na 40 lat więzienia w USA za działalność komunistyczną, ale skaptowany w więzieniu Alcatraz przez FBI i wypuszczony po trzech latach. Mitoman i nałogowy kłamca, opowiadał niestworzone rzeczy o swoim pobycie w ZSRR, gdzie miał jakoby wykładać w szkole leninowskiej, otrzymać „honorowy” stopień pułkownika Armii Czerwonej i zostać zwerbowanym do „penetracji amerykańskich sił zbrojnych” przez marszałka Tuchaczewskiego. Jak podają jednak Bird i Sherwin, „W rzeczywistości radzieccy gospodarze uważali zachowanie Croucha za tak nienormalne, że szybko wysłali go do domu”. Wróciwszy do USA, Crouch był m.in. łamistrajkiem w Miami i prowokatorem lewicowych rozruchów (na szczęście bez powodzenia) w hrabstwie Alameda w Kalifornii. Pod koniec lat czterdziestych wraz z żoną został „zawodowym świadkiem”, zeznając za pieniądze przeciwko swoim byłym towarzyszom. Zarobił tak prawie 10 tysięcy dolarów (dzisiejsza wartość – ok. 125 tysięcy). Zeznał też wtedy FBI, że Oppenheimer urządził w swoim domu w Berkeley zebranie partii komunistycznej w lipcu 1941 roku – gdy uczonego w ogóle nie było w mieście! Mimo iż Oppenheimer miał dowody na to, że przebywał wówczas na swoim ranczu Perro Caliente w Nowym Meksyku, gdzie uległ wypadkowi i zrobiono mu prześwietlenie w szpitalu w Santa Fe, dwaj główni wrogowie Oppiego, Borden i Strauss, nie przestali uważać Croucha za wiarygodnego. Trzymali się tego nawet po tym, jak Crouch został publicznie skompromitowany i musiał porzucić zajęcie płatnego kapusia.

Oczywiście to wszystko nie oznacza, że sam Oppenheimer był człowiekiem z kryształu. Znając swoją wartość, często nie był w stanie zdobyć się na wyrozumiałość wobec osób mniej lotnych intelektualnie, bywał też szorstki i niesympatyczny wobec swoich podwładnych i współpracowników. Zraził przez to do siebie wiele osób, z których część zachowała urazę. Poza tym tak polityczna naiwność, jak i pozorna lub rzeczywista zarozumiałość Oppiego powodowały, że popełniał błędy, lekceważył politycznych przeciwników lub odpowiadał na pytania pracowników FBI i administracji USA w sposób nieprzemyślany. Zawsze był przekonany, że jego oponenci powinni z definicji dostrzegać, iż pomysły górującego nad nimi umysłowo Oppenheimera są lepsze niż ich własne. Lecz nawet jeśli rzeczywiście były, oponenci bywali przywiązani do swoich koncepcji z przyczyn emocjonalnych lub pragmatycznych i niekoniecznie skłaniali się do zmiany poglądów tylko dlatego, że „geniusz, który dał Ameryce broń atomową” uważał inaczej.

Z tego powodu Oppenheimer sam, być może nie do końca świadomie, włożył głowę między młot a kowadło, wyrażając jawne poparcie dla rozwoju taktycznego arsenału jądrowego zamiast strategicznego. Mniejsze bomby atomowe byłyby przeznaczone do użycia podczas bitew skoncentrowanych sił, a zatem głównie na lądzie, co oznaczałoby, że kontrolę nad nimi miałaby armia lądowa Stanów Zjednoczonych (US Army). Arsenałem strategicznym zawiadowały natomiast Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, US Air Force (USAF), którego bombowce przenosiły bomby atomowe, a później także rakiety z głowicami jądrowymi. (Bombowce B-29 Enola Gay i Bockscar, który zrzuciły bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki, należały do poprzednika USAF, United States Army Air Forces).

Między armią lądową a USAF panowała zawsze rywalizacja; tym razem jej stawką były nuklearne zabawki, a projekt wspierany przez Openheimera przewidywał odebranie USAF 2/3 przydziałowej ilości izotopów do produkcji bomb jądrowych i przekazanie połowy tej ilości US Army na potrzeby tworzenia arsenału taktycznego. Nic więc dziwnego, że Oppie stał się dla USAF wrogiem nr 1. W dodatku zwalczał koncepcję niszczycielskiego uderzenia uprzedzającego, w którym USAF odgrywałyby główną, jeśli nie jedyną rolę, i poparł projekt przerobienia bombowców B-47, przeznaczonych do przenoszenia ofensywnych ładunków nuklearnych, do celów obronnych. W nowej roli miałyby one przechwytywać wrogie (radzieckie) pociski jądrowe. Strategic Air Command, czyli Dowództwo Lotnictwa Strategicznego, uznało ten pomysł za czysty, bezużyteczny defetyzm – ale to, że w całości składało się z byłych pilotów bombowców, było tu bez znaczenia, prawda?…

W ten sposób Oppie został osaczony z trzech stron – przez dbające o swój partykularny interes siły lotnicze, maniaka kontroli Hoovera i jego FBI oraz ziejącego nienawiścią Lewisa Straussa. Życzliwe krasnoludki dostarczyły Bordenowi protokoły nielegalnych podsłuchów i ten, mając błogosławieństwo Straussa, zaczął działać.

Trzeba też nadmienić o dość przykrym aspekcie całej sytuacji, a mianowicie o donosicielstwie samego Oppenheimera. Przy kilku okazjach podczas rozmówek z przedstawicielami wywiadu wojskowego albo FBI uczony intencjonalnie wymieniał pewne nazwiska, naiwnie myśląc, że w ten sposób odwróci uwagę organów od swoich bliższych znajomych, a sam tą otwartością oczyści się z podejrzeń o nielojalność. Błąd ten popełnił na przykład podczas pracy w Los Alamos, w 1943 roku, wspominając przed oficerem wywiadu wojskowego o próbie sondowania go w kwestii przekazania informacji o bombie atomowej Związkowi Radzieckiemu, jaką podjęła para jego znajomych (w rzeczywistości chodziło o mało znaczącą rozmowę Oppenheimera z przyjacielem, Haakonem Chevalierem, który z kolei był nagabywany przez osobę mającą kontakty z radzieckim konsulatem).

Informacja o chlapnięciu Oppiego natychmiast dotarła do Borisa Pasha, szefa kontrwywiadu wojskowego IX Korpusu US Army. Była to bardzo interesująca postać: Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, fanatyczny antykomunista, „człowiek czynu” uważający ZSRR za wroga jeszcze w trakcie wojny. Ożeniony z rosyjską arystokratką, w czasie pierwszej wojny światowej i później przebywał w Rosji, gdzie walczył z bolszewikami po stronie białych. Potem wrócił do USA i od rozpoczęcia drugiej wojny robił karierę w amerykańskiej armii. W pewnym momencie Pash miał zamiar porwać uczonych pracujących przy Projekcie Manhattan i podejrzewanych o proradzieckie sympatie: Lomanitza, Weinberga (kolejnego z ze znajomych zadenuncjowanych później przez Oppenheimera), Bohma i Friedmana, i przesłuchać ich „na rosyjską modłę” (a potem zapewne usunąć ciała). Na szczęście FBI, idąc tym razem za głosem rozsądku, wymogło na Pashu rezygnację z tych planów. Co ciekawe, Casey Affleck, grający Pasha w filmie Nolana, w swoim ciemnym mundurze przypomina oficera KGB albo hitlerowca, a gdyby jeszcze nosił okrągłe okularki, to byłby z niego wypisz wymaluj Ławrientij Beria…

Weinberga Oppie wsypał już po wojnie, w jednej z „rozmów” z FBI – było to niepotrzebne świństwo, które na domiar złego wyszło na jaw, gdy protokół z tych rozmów „przedostał się” do prasy. Wmieszanie się w sprawę Weinberga (i tak już wcześniej podejrzanego dla kontrwywiadu i FBI) miało bardzo nieprzyjemne konsekwencje dla Oppenheimera, który był w związku z tym ciągany na przesłuchania i rozprawy, a nawet poddany konfrontacji z łgarzem Crouchem. Przez to wszystko nazwisko uczonego wciąż pojawiało się w prasie w artykułach dotyczących oskarżeń o „poglądy komunistyczne”, co mu raczej nie pomagało. Ostatecznie Weinberg został uniewinniony z braku dowodów, ale towarzyszyły temu skandaliczne poczynania sędziego (który stwierdził przysięgłym „sędziowie nie zgadzają się z waszym wyrokiem”) i prokuratora (który powiedział wielkiej ławie przysięgłych „Mamy dość dowodów, by powiesić tego sukinsyna, ale zdobyliśmy je nielegalnie i nie możemy ich przedstawić”).

Gdy straussowcy wyolbrzymiali wszelkie wątpliwości, czy Oppenheimer jest godzien obcowania z wrażliwymi tajemnicami państwowymi i zachowania swojego certyfikatu bezpieczeństwa, Oppie zrobił gruby błąd i zgodził się na „rozmowę” z przedstawicielami Komisji Energii Atomowej (AEC). Nie będę tu już szczegółowo opisywał przebiegu reszty awantury, bo to pokazał drobiazgowo Nolan. Trzeba natomiast zaznaczyć, że Oppenheimer nie był jedyną osobą, której „antykomunistyczne” amerykańskie polowania na czarownice zaszkodziły. Wielu naukowców, artystów, filmowców zostało opatrzonych piętnem „komucha”, które działało jak wilczy bilet i uniemożliwiało im kontynuowanie pracy w zawodzie albo zdobycie innego normalnego zajęcia. Opowiedział o tym np. Woody Allen w filmie Figurant z 1976 roku.

Spróbuję teraz podsumować te wydarzenia, patrząc z perspektywy nie tylko XXI wieku, gdy nad Europą znów wisi upiór rosyjskiego rozbijactwa, ale także z perspektywy człowieka, którego dzieciństwo i znaczna część młodości upłynęły w cieniu strachu przed wojną atomową i nuklearną zagładą. Perspektywa takiej oceny jest zawsze osadzona w określonym kontekście historycznym, który jest, rzecz jasna, nieustannie zmienny – bo jak się boleśnie przekonaliśmy, bajdurzenie o „końcu historii” to tylko mrzonka.

Ocena kraju na wschodnich rubieżach Europy w ciągu minionych stu lat przeszła podobną ewolucję jak jego nazwa: od Rosji (Radzieckiej) przez Związek Radziecki i Wspólnotę Niepodległych Państwa po znowu Rosję. Za stalinizmu był to kraj o agresywnym nastawieniu do reszty świata, który nie zrealizował swoich planów tylko wskutek niemocy i wyniszczenia po II wojnie. W okresie poststalinowskim trwało w zasadzie nieustanne rozluźnianie kajdan, co ostatecznie skończyło się pozornym przynajmniej ucywilizowaniem Związku Radzieckiego – pieriestrojką. A później rozpadem „imperium”, co miało destabilizujący wpływ na większość Europy Środkowej. Z chaosu wynurzył się kraj, który zdawał się wykazywać chęć uczestniczenia w cywilizowanym współistnieniu wszystkich narodów. Niestety pod koniec ubiegłego stulecia władza w nowej Rosji dostała się byłemu kagiebiście i od tej pory było już tylko gorzej. Dlatego też biografia, która w zasadniczej części powstawała wcześniej, w czasach pieriestrojki i Jelcyna, może mieć inne nastawienie niż my dzisiaj.

Bo dzisiaj, gdy historia zatoczyła koło, losy i poglądy Oppenheimera możemy ocenić z podobnej perspektywy, jak w początkach lat 50. XX wieku – mając pod bokiem ziejące żądzą władzy i podbojów „imperium”. Wiemy zarazem, że poglądy Oppiego o nuklearnej otwartości i antywojennym charakterze broni atomowej okazały się słuszne na prawie pół wieku. Nie były więc czczym idealizmem ani wyrazem naiwności; po II wojnie światowej Oppenheimer wyzbył się złudzeń w odniesieniu do komunizmu w ogóle, a Związku Radzieckiego w szczególności, czemu wielokrotnie dał wyraz.

Jak piszą autorzy biografii, „domagając się zupełnie innego »nowego, wspaniałego świata«, wracał do najgłębszych przekonań i najwyższych wartości, jakim hołdował, będąc młodym człowiekiem. Jego apel o stworzenie otwartego społeczeństwa był z pewnością związany z lękiem, że polityka utrzymywania zbrojeń w tajemnicy będzie dla społeczeństwa amerykańskiego groźna i ogłupiająca. Miało to jednak także związek ze sprawą sprawiedliwości społecznej, na rzecz której działał przed Hiroszimą, przed Los Alamos i przed Pearl Harbor. Rola komunizmu w Ameryce zmieniła się. Robert, jako odpowiedzialny obywatel amerykański, także się zmienił, lecz najistotniejsze wartości, jakim hołdował, nie uległy zmianie. »Otwarte społeczeństwo, nieskrępowany dostęp do wiedzy, niesformalizowane i nieskrępowane zrzeszanie się ludzi dla ich dobra – powiedział w jednym ze swych wykładów w BBC – oto, co składa się na wielki, złożony, wciąż rozszerzający się i ulegający nieustannym zmianom, bardziej wyspecjalizowany i rozwinięty technicznie świat, będący mimo to światem ludzi«”. Nic dodać, nic ująć, zwłaszcza w kwestii ogłupiania.

Oppie miał zatem przynajmniej częściowo rację, a jego oponenci? Na Straussie i ekipie współpracującej z nim nad zniszczeniem Oppenheimera spoczęło odium czarnych charakterów i trudno się temu dziwić. Skrytość, spisek, oszustwo i manipulacja nie są typowymi elementami arsenału bohaterów pozytywnych. Strauss nie zwalczał przecież Oppenheimera otwarcie, nie stawiał swojego autorytetu przeciwko autorytetowi uczonego. Być może realnie oceniał perspektywę takiego starcia i obawiał się przegranej? Wolał zakulisowe machinacje, wykorzystywanie znajomości, pociąganie za sznurki cudzym rękami, a także korzystanie z nielegalnie zdobytego materiału „dowodowego”, do którego odmówiono wglądu prawnikom Oppenheimera. W obronie swojej urażonej dumy stał się makiawelistą – a może był nim i wcześniej, tylko nie uciekał się jeszcze tak zdecydowanie do zasady „cel uświęca środki”. Potem jednak był gotów stosować wszelkie brudne i nielegalne chwyty, np. podczas europejskiej podróży Oppenheimera i Kitty w 1953 roku „Na prośbę Straussa[sic! – JM] oficerowie kontrwywiadu z ambasady amerykańskiej w Paryżu śledzili Oppenheimera w mieście i wydobyli z hotelu listę jego rozmów telefonicznych”.

Rzecz jasna J. Robert Oppenheimer nie był ani jedynym uczonym dotkniętym represjami, ani najbardziej poszkodowanym. Liczba ofiar makkartyzmu i pobocznych absurdów szła w setki, zwykle ludzi oskarżonych na podstawie dętych dowodów, nadinterpretacji kontrowersyjnych faktów i wywlekaniu dawno zapomnianych epizodów z przeszłości. O wiele gorzej niż Oppiego potraktowano jego brata, Franka – niesłychanie zdolnego fizyka-doświadczalnika, który pracował nad pewnymi fundamentalnymi zagadnieniami fizycznymi i był prawdopodobnie na prostej drodze do Nobla. Wskutek działań FBI został zwolniony z Uniwersytetu Minnesoty i pozbawiony możliwości znalezienia zatrudnienia, więc wycofał się na swoje ranczo w górach Kolorado, gdzie próbował utrzymywać się z hodowli bydła. Być może Amerykanom jeden Noblista więcej czy mniej nie robi takiej różnicy, jak w innych krajach. Mają ich na pęczki dzięki gigantycznej forsie, drenażowi mózgów i odpowiednio zmanipulowanemu rankingowi czasopism naukowych (tzw. lista filadelfijska).

Obrona przez zewnętrznymi wrogami i szpiegami to rzecz słuszna, jednak gdy stają na jej czele ograniczeni fanatycy w rodzaju Josepha McCarthy’ego (który przecież terroryzował całe USA włącznie z prezydentem), to nie może skończyć się dobrze. I rzeczywiście czasy makkartyzmu są czarną epoką w dziejach kraju, który zawsze szczycił się umiłowaniem wolności słowa i jednostki. Żal, że takie epizody powtarzają się tak często. Historia to zdzira.

2. Czytelnika droga przez mękę (wydawniczą)

Drugą część mojej recenzji stanowi jeremiada na temat edytorskiej strony polskiego wydania tego arcydzieła biografii. Jak już wspomniałem w recenzji filmu, książka Birda i Sherwina jest kolejną z publikacji, której polski wydawca zmienił tytuł, w oryginale brzmiący American Prometheus: the triumph and tragedy of J. Robert Oppenheimer, czyli „Amerykański Prometeusz. Triumf i tragedia J. Roberta Oppenheimera”. Patrząc jednak na całość strony redakcyjnej Oppenheimera, to jest dopiero małe miki. Wydawca poskąpił funduszy na niezbędną konsultację naukową i porządną redakcję językową, co jest od wielu lat w naszym kraju nie tyle normą, co karygodnym standardem. Alternatywną możliwością było zatrudnienie tłumacza-fachowca od nauk ścisłych, tacy się jednak cenią…

Tymczasem tłumaczenie Oppenheimera koniecznie powinien był przeczytać fizyk lub chemik albo przynajmniej osoba zorientowana w tych dziedzinach (zorientowana lepiej niż tłumacz, który w sumie posługuje się dość przyzwoitą polszczyzną, ale najwyraźniej nie zniża do korzystania z Wikipedii, nie mówiąc już o podręcznikach). Na pewno pozwoliłoby to uniknąć merytorycznych usterek i (miejscami rażących) błędów polskiego wydania.

Na s. 38 można przeczytać: „Robert ochrzcił go [jacht otrzymany od ojca – JM] Trimethy, która to nazwa pochodziła od związku chemicznego dwutlenku trójmetylenu”, w oryg. name derived from the chemical compound trimethylene dioxide. Oczywiście nazwa podana w tłumaczeniu jest przestarzała o jakieś 40 lat; gdyby ją przełożyć poprawnie według aktualnych zasad, musiałaby brzmieć „ditlenek trimetylenu”.

Na s. 89 czytamy o „zasadzie wykluczenia Pauliego”, co jest dosłownym, aczkolwiek w polskiej literaturze praktycznie nieużywanym tłumaczeniem angielskiego sformułowania Pauli exclusion principle, standardowo tłumaczonego na „zakaz Pauliego”.

Strona 90 mieści najbardziej kuriozalny błąd, jaki znalazł się w polskim przekładzie: „ziemskiej atmosfery, która w 90 procentach składa się z wodoru” [podkreślenia moje – JM]. Jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe, jakim cudem z 78 procent azotu zrobiło się 90 procent wodoru (oryginał: seventy-eight percent of which was made of nitrogen). Nawet jeśli – w co nie chce mi się wierzyć – w wersji tekstu, którą przesłano do tłumaczenia, figurowało to nieszczęsne „90 procent wodoru”, tłumacz, który podjął się przełożenia książki tak mocno związanej z naukami ścisłymi, nie ma prawa nie znać składu powietrza (zagadnienie z 7. klasy szkoły podstawowej). Nieco niżej na tej samej stronie czytamy „szanse podpalenia atmosfery są niemal bliskie zeru”. W oryginale widniej near-zero possibility, czyli po prostu „bliskie zeru, prawie zerowe”. „Niemal bliskie” oznacza, że jeszcze nie są bliskie.

Na s. 261 chemia (konkretnie nazewnictwo związków chemicznych) dostaje kolejne ciosy. Opis okoliczności samobójstwa (albo „samobójstwa”) Jean Tatlock zawiera kilka nazw związków stosowanych jako farmaceutyki, m.in. Upjohn Racephedrine Hydrochloride i chloral hydrate. Z pierwszej wypadła w tłumaczeniu nazwa producenta i informacja, że dawka jest liczona w granach, a nie gramach – użycie skrótu gr może być mylące. Sama nazwa została przetłumaczona błędnie na „hydrochlorek racephedryny” zamiast „chlorowodorek efedryny”; racefedryna oznacza racemat efedryny, czyli mieszaninę zawierającą równe ilości izomerów optycznych efedryny. Druga nazwa została przetłumaczona błędnie na „hydrat chlorowy”(!) zamiast „wodzian chloralu”. Wodzian chloralu jest jednym z najstarszych syntetycznych środków nasennych i ta nazwa jest dobrze znana chemikom – to pochodna aldehydu trichlorooctowego. „Hydrat chlorowy” oznacza zupełnie inne połączenie! Jest to klatrat gazowego chloru, zasadniczo lód wodny, gdzie w lukach sieci krystalicznej siedzą cząsteczki chloru. Chloral hydrate ma wzór chemiczny CCl₃CH(OH)₂, hydrat chloru – Cl₂·8H₂O… I tu Wikipedia okazałaby się ratunkiem dzięki możliwości przełączania się między różnymi wersjami językowymi danego hasła.

s. 389 „ten wielki człowiek [Einstein – JM] niestrudzenie pracuje nad stworzeniem »zunifikowanej teorii pola«”, w oryginale unified field theory, to jeden ze zbędnych anglicyzmów. W polskiej nomenklaturze fizycznej na określenie tego świętego Graala fizyki funkcjonuje termin „jednolita teoria pola”.

Sami autorzy wysiadają przy opisie cyklotronu Lawrence’a (s. 99), gdzie widzimy „przyrząd, który przy wykorzystaniu stosunkowo niewielkiego napięcia 25 000 woltów przyspieszałby protony poruszające się tam i z powrotem w zmiennym polu elektrycznym” (w oryginale He suggested that a machine could be built that used relatively small 25,000-volt potential to accelerate protons back and forth in an alternating electric field). Otóż nie miałoby sensu, by przyspieszane protony poruszały się tam i z powrotem, gdyż wymagałoby to ich wyhamowania do zerowej prędkości przy każdym nawrocie, a w ten sposób cały zysk z wielokrotnego przyspieszania byłby tracony. Błędne jest użycie słowa potential (potencjał), gdyż chodzi o napięcie (ang. voltage). Polski tłumacz co prawda dobrze to skorygował, pisząc w polskim tekście „napięcie”, nie mam jednak pewności, czy było to zamierzone, czy też należy to złożyć na karb nieścisłości. Niejako w rewanżu dalej tłumacz błędnie przełożył alternating electric field, bo nie oznacza to zmiennego pola, tylko (na)przemienne, czyli oscylujące między dwoma stałymi stanami (podobnie w sieci elektrycznej mamy prąd przemienny, a nie zmienny – to drugie określenie jest o wiele bardziej ogólne).

Akceleratory cząstek można ogólnie podzielić na liniowe i cykliczne. W akceleratorze liniowym cząstka przebiega przez przyspieszające ją pole elektromagnetyczne raz, natomiast w akceleratorze cyklicznym, czyli cyklotronie – wielokrotnie. W najstarszej wersji cyklotron składał się z jednego dużego elektromagnesu, którego biegunowość była regularnie przełączana stosownie do ruchu przyspieszanych cząstek w następujący sposób:

  • 1. Najpierw protony znajdują się w lewej połowie elektromagnesu – ta ma biegunowość dodatnią, a druga połowa – ujemną.
  • 2. Protony biegną w niej po łuku, docierają do drugiej połowy i przechodząc przez szczelinę między nimi, są przez malutką chwilkę przyśpieszane (i tylko wtedy). Znajdująca się przed nimi ujemna połówka przyciąga protony, a dodatnia, z której wyskakują – odpycha.
  • 3. Protony wskakują do ujemnej prawej połowy elektromagnesu i jego biegunowość jest przełączana: prawa połowa staje się dodatnia, a lewa – ujemna.
  • 4. Protony biegną w prawej połowie po łuku, docierają do lewej połowy i przechodząc przez szczelinę między nimi, są przez malutką chwilkę przyśpieszane.
  • 5. Protony wskakują do ujemnej lewej połowy elektromagnesu i jego biegunowość jest przełączana ponownie: prawa połowa staje się ujemna, a lewa – dodatnia.

Zatem biegunowość elektromagnesu jest przełączana (coraz szybciej w miarę przyśpieszania cząstek) naprzemiennie, stąd jest to przemienne pole elektromagnetyczne, a nie tylko zmienne. Słowo „zmienne” w żaden sposób nie określa, jak się coś zmienia – może zmieniać się dowolnie, nawet w sposób całkowicie przypadkowy, a to by było w cyklotronie bezużyteczne.

Widzimy też „protony o napięciu 80 tysięcy woltów” i „protony o napięciu miliona woltów”, w oryginale 80,000-volt protons i million-volt protons. Napięcie (elektryczne) to różnica potencjałów i nie jest właściwością protonów. Do właściwości protonu należą ładunek elektryczny (jednostkowy, stały), masa, prędkość oraz (wynikająca z nich) energia kinetyczna. I to o tę energię właśnie chodzi w przypadku akceleratorów czy zderzaczy cząstek. Naukowcy zajmujący się fizyką jądrową lub fizyką cząstek chętnie używają poręcznej dla nich pozaukładowej jednostki o nazwie elektronowolt, definiowanej jako energia uzyskana przez elektron, który przemieścił się w próżni w polu elektrycznym o napięciu jednego wolta. Całe absurdalne zamieszanie z tymi „protonami o napięciu” wynika z panicznej obawy przed użyciem słowa „elektronowolt”. Jak widać, dodatkowo namieszał tu znowu tłumacz, ładując w przekład całkowicie zbędne i nieobecne w oryginale „napięcie”.

s. 15 „nadal pozostaje”

s. 49 „dzieła Principia Mathematica napisanego wspólnego przez Whiteheada i Bertranda Russella”

s. 94 „koń był dużym, na wpół wykastrowanym ogierem”, w oryginale half-castrated stallion (to nie jest błąd przekładu, ciekawi mnie jednak, jak można być na wpół wykastrowanym, bo osobnik jest płodny, czy posiada jedno zdrowe jądro, czy dwa, zaś wykastrowany koń to wałach)

s. 107 „Robert nazwał swój nowy samochód Gamaliel, hebrajskim imieniem noszonym przez wielu wybitnych rabinów w czasach biblijnych”, w oryginale prominent ancient rabbis. Otóż w oryginale brak słowa „biblijny”, natomiast w czasach biblijnych nie było rabinów – uczeni w prawie byli nazywani faryzeuszami i tak określano obu sławnych Gamalieli (patrz np. W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury). Jeśli komuś się to wydaje niewielką różnicą, zauważę, że to tak jakby Sokratesa nazywać doktorem zamiast filozofem. Ten błąd jest kolejnym przyczynkiem do dyskusji, czy tłumacz ma prawo poprawiać merytoryczne usterki oryginału (według mnie – powinien, zwłaszcza gdy nie wpływa to na ogólną wymowę tłumaczonego dzieła).

s. 113 Dwa klasyczne problemy z odmianą: „między wcielonym bogiem Kryszną a człowiekiem, księciem Arjuna” – imiona indyjskich władców i bohaterów z tradycyjnych eposów zawsze się spolszcza i odmienia, więc zawsze było „Ardżuna, Ardżuną” (w skorygowanej transkrypcji – Ardźuna). To imię występuje jeszcze w następnym zdaniach, ale tłumacz zwinnie go unika, pisząc „książę”. W następnym akapicie polskiego wydania czytamy „także zagłębiali się w Mahabharata. Mahabharata, tytuł eposu o (między innymi) księciu Ardżunie, to mianownik – w polskim tekście to słowo się odmienia, a zatem „także zagłębiali się w Mahabharatę”. No chyba że ktoś chciałby też napisać „zagłębiali się w Odyseja”.

s. 114 „upaniszadów”. Słownik ortograficzny podaje dopełniacz „upaniszad”.

s. 117 „Od jesieni 1931 roku jego gospodynią przy 2665 Shasta Road”, w oryginale widnieje słowo landlady, (czyli żeńska forma landlord), oznaczające właścicielkę wynajmowanego mieszkania czy pokoju. Zasadniczo „gospodyni” jest jednym z dopuszczalnych tłumaczeń tego słowa, tyle że po polsku „gospodyni” jest często używane jako synonim „gosposi”, czyli służącej…

s. 119 „wygrywając[…] nominację”, czyli kalka z angielskiego winning[…] nomination. Jak to zwykle z kalkami językowymi bywa, błędna. Nominację się w polszczyźnie zdobywa.

s. 155 „Niemcy i ZSRR jednocześnie napadły na Polskę” – tu dokładnie za oryginałem, który mówi Germany and the Soviet Union simultaneously invaded Poland. Być może z amerykańskiej perspektywy 1 i 17 września są jednoczesne, ale dla naszego kraju stanowiło to jednak pewną różnicę (choć skutek i tak był ten sam). Ten błąd merytoryczny jest w Polsce odbierany jako tak poważny, że w tym miejscu wydawca dodał korygujący przypis redakcji (jeden z aż dwóch w całej księdze).

passim, np. s. 159 „sowiecki” i „radziecki”. Przekład jest niekonsekwentny w tej sprawie – mamy Związek Radziecki i ZSRR, ale jako przymiotnik często rusycyzm „sowiecki”. Należało to ujednolicić – co do mnie, uważam za błąd stosowanie rusycyzmów czy anglicyzmów w sytuacji, gdy istnieje polski odpowiednik (albo stosowanie nowego, kalkującego zapożyczenia, gdy istnieje starsze, lepiej zakorzenione w polszczyźnie – typowy przypadek to „tłumaczenie” to recruit na „rekrutować [kogoś]” zamiast „werbować”).

s. 182 „To nie ty miałeś znaleźć ten papier”. Tłumacz trochę przeformułował cały akapit zakończony tym zdaniem, co samo w sobie nie jest niczym złym, bo powinna to być standardowa metoda uzyskiwania lepiej brzmiącego tekstu polskiego. Jako były naukowiec mam jednak wrażenie, że dosłowne tłumaczenie słowa paper nie jest tu właściwe; w środowisku akademickim oznacza ono artykuł naukowy.

s. 245 „nadal pozostają”

Jeden z podpisów do fotografii po s. 288 zawiera kolejne kamyczki do ogródka korektorki: „Tam zaprzyjaźnił się z Paulem Diracem[…] płyną z Robertem po jeziorze Zuryskim”. Kwestia odmiany „frankofońskich” nazwisk zakończonych na c czytane jako k sprawia problemy także dziennikarzom zajmującym się Formułą 1, u których często czytamy „z Charlesem Leclercem”. A zasada jest prosta – w języku polskim dajemy tam polską końcówkę fleksyjną pisaną fonetycznie, czyli Leclerkiem, Dirakiem. Może i wygląda to dziwnie, ale takie są zasady ortografii. Jezioro Zuryskie tłumacz napisał zgodnie z tymi zasadami, aczkolwiek tu popełnił inny błąd – gdy „jezioro” stanowi część nazwy, piszemy to słowo wielką literą, np. Jezioro Zegrzyńskie, ale jezioro Mamry.

s. 325 „Paula Tibbets’a” – zbędny apostrof w nazwisku pilota (samolotu Enola Gay)

s. 395-6 „kazał wszystkim usiąść na podłodze i śpiewać ludowe piosenki”, w oryginale folk songs, co niekoniecznie należało tłumaczyć dosłownie, skoro folk jest znanym gatunkiem muzycznym, który rozwijał się od końca II wojny światowej.

s. 506 „Oppenheimer nie jest nomadem”, czyli narzędnik od rzeczownika „nomad”, podczas gdy forma aktualnie uznawana za poprawną to „nomada”, więc powinno być „Oppenheimer nie jest nomadą”.

Do błędów redakcyjnych należy jeszcze zaliczyć literówki i brak informacji, kto przełożył cytaty z utworów poetyckich. Być może są dziełem samego tłumacza książki, ale należało to zaznaczyć choćby w przypisach, bo Mahabharata ma ma wiele polskich przekładów, a George’a Herberta przekładał Barańczak.

W kilku miejscach przydałyby się właśnie przypisy wyjaśniające tło kulturowe, ponieważ nie wszystkie odniesienia są jasne dla czytelnika, zwłaszcza młodego. Na przykład przytoczona pod koniec 29. rozdziału anegdota o Kitty Oppenheimer traci całą moc, gdy się nie wie, kim był Allen Dulles (a był to ówczesny szef CIA).

Pod względem redakcyjnym ta znakomita książka jest zatem kolejnym dowodem upadku polskiej branży wydawniczej i sytuację niewiele zmienia to, że istnieją małe wydawnictwa publikujące wybitną literaturę i wciąż trzymające się przy tym wszelkich prawideł tej sztuki, takie jak np. ArtRage. A będzie jeszcze gorzej, gdyż już wkrótce duże koncerny zaczną zatrudnianie tłumaczy zastępować sztuczną inteligencją, bo tak będzie taniej. I nieważne, że SI wciąż nie nadaje się do tłumaczenia skomplikowanych tekstów, o charakterze kreatywnym, na języki fleksyjne.

[ilustracja wiodąca: Photo 298331610 | Nuclear Mushroom © Dmitry Buksha | Dreamstime.com]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *