A.E. van Vogt revisited 1

Parę lat temu w celu uzupełnienia braków w klasycznej SF nabyłem hurtem kilka powieści A.E van Vogta (1912–2000), amerykańskiego pisarza aktywnego głównie od lat 40. do 70. XX wieku, a za twórczość opublikowaną w ciągu dwóch pierwszych z tych dekad uznanego za – jak czytamy na tylnej okładce tego zbioru książek opublikowanego przez Amber – „jednego z wielkiej czwórki złotej ery science fiction (obok Asimova, Bradbury’ego i Clarke’a)”. W czasach PRL-u, czyli wtedy, gdy książki van Vogta nie miały jeszcze sugerującego pewien automatyczny szacunek statusu czcigodnej ramoty, opublikowano u nas w zasadzie tylko dwie jego powieści: The Voyage of the Space Beagle znaną też pod tytułem Mission to the Planets (1950, pol. wyd. 1972) oraz Mission to the Stars (1952, pol. wyd. 1981). Jednak po upadku PRL-u kontrola nad papierem na książki zelżała i nastał dziki zachód na polskim rynku księgarskim, kiedy to każdy wydawał takie książki, jakie chciał, najczęściej bez redakcji i w tłumaczeniu byle kogo. Wydawnictwo Alfa, które zawsze starało się trzymać poziom swoich publikacji, wydało wtedy jeszcze debiutancką powieść van Vogta, Slan (1946). Ta zmęczyła mnie wtedy na tyle, że odłożyłem autora do grupy „niekoniecznych” (było to jeszcze w tych czasach, kiedy zgodnie z nawykiem wykształconym w latach 80. starałem się czytać całą fantastykę, jaką u nas wydawano – ale to prędko okazało się niemożliwe).

W moim odczuciu książki van Vogta, odbierane przeze mnie jako lekko staroświeckie już w latach 90., zestarzały się bardzo kiepsko. Ich konstrukcja zdradza, że większość z nich powstawała jako formy odcinkowe publikowane podczas owej „złotej ery” w czasopismach poświęconych SF. Taka jest powieść The Voyage of the Space Beagle, która poszła na pierwszy ogień – w rzeczywistości to cztery osobne opowiadania połączone później przez autora w „powieść”, jako całość jednak nieuporządkowaną i niespójną. Opublikowano ją u nas w 1972 pod tytułem (pochodzącym od pierwotnego tytułu oryginalnego) Misja międzyplanetarna – i ten polski tytuł to już pierwszy zgrzyt, ponieważ książka opisuje ekspedycję międzygwiezdną, a nawet (pierwszą) międzygalaktyczną. Natomiast przymiotnik „międzyplanetarny”, przez skojarzenie z „podróżą międzyplanetarną” (czyli np. z Ziemi na Marsa) sugeruje, że bohaterowie poruszają się w granicach jednego układu słonecznego (a nawet Układu Słonecznego). Misję międzyplanetarną odebrałem jako nieco chaotyczne zestawienie oddzielnych historii, w których główny bohater nazwiskiem Grosvenor musi stawiać czoła nie tylko zadziwiającym stworom z kosmosu, ale także sprzeciwiającym mu się stronnictwom w załodze statku. Grosvenor jest bowiem jedynym na pokładzie „neksjalistą”, czyli specjalistą od całościowego spojrzenia na świat, człowiekiem powszechnie lekceważonym przez normalnych specjalistów. Dziś powiedzielibyśmy, że jest „holistą”, co dość słusznie budzi czujność racjonalistów, którzy zwykli opierać się na dowodach. Ale w literaturze jak to w literaturze, autor zawsze może tak wykręcić fabułę, że racjonaliści wyjdą na głupków. W ujęciu, jakie widzimy u Van Vogta, neksjalista (od łac. nexus „splot, powiązanie) jest takim „specjalistą od wszystkiego”, co jest nie tylko wewnętrznie sprzeczne, ale też niemożliwe, już co najmniej od półtora wieku, a co dopiero w odległej przyszłości.

Wydawnictwo Amber zachowało stary polski tytuł, aczkolwiek zamiast skorzystać ze starego przekładu Zofii Kierszys, dało powieść do ponownego przetłumaczenia. Starej wersji nie znam, być może rzeczywiście była słaba (takie rzeczy zdarzały się i w PRL-u, np. Spotkanie z Ramą A.C. Clarke’a ma w wydaniu PAX-u z 1978 roku przekład koszmarny i jego autorką jest właśnie Kierszys). Co jednak zastanawia w przypadku nowego tłumaczenia, to fakt, że tę cienką książeczkę (zaledwie 200 stron formatu mniejszego od A5) przekładały aż trzy osoby. Informacje wydawcy mówią, że książka miała nie tylko korektę, ale i – czymkolwiek by to miało być – redakcję stylistyczną. Nie pomogło to jednak na błędy, których już na pierwszych dwóch stronach jest kilka: zbędne przecinki, składnia „których organizmy zawierają id, jedynego źródła jego pożywienia”, błędna pisownia wielką literą (tekst wyraźnie wskazuje, że „coeurl” jest nazwą gatunku, a nie imieniem), błędy językowe („dominuje na pierwszym planie”) itd. Dokładne tłumaczenie nowszego tytułu, nawiązującego do epokowej wyprawy Darwina na okręcie Beagle, uznano za zbędne lub być może potencjalnie niezrozumiałe dla polskiego czytelnika, zwłaszcza że nazwa okrętu musiałaby zostać przetłumaczona. „Wyprawa Ogara Kosmosu” – mówi to państwu coś?

Główną zaletą tej książki jest według mnie pomysłowość autora w wymyślaniu obcych form życia. Gorzej niestety, że owe formy nieodmiennie okazują się krwiożerczymi wrogami ludzi (tak jest w większości książek van Vogta). I w starciu z nimi neksjalista wszystkoista okazuje się jedynym ratunkiem dla zaślepionej swoją specjalistyczną wiedzą załogi. Która po wszystkim przejrzy na oczy i nie tylko zacznie słuchać tego, co sugeruje Grosvenor, ale także nawróci się na neksjalizm. Koniec.

Mission to the Stars wydano u nas po raz pierwszy jako Wyprawę do gwiazd w 1981 roku, w bardzo dobrym tłumaczeniu Marka Marszała. Ta jednak jako chyba jedyna ważna powieść van Vogta została przez Amber pominięta! Być może pod koniec lat 90. uznano, że książka opublikowana zaledwie kilkanaście lat wcześniej jest nadal łatwo dostępna… Podstawowy wątek Wyprawy do gwiazd jest identyczny jak w przypadku Misji międzyplanetarnej: powieść opowiada o ekspedycji ziemskiego statku międzygwiezdnego do innej galaktyki. Ale fabuła jest całkowicie odmienna – tym razem nie chodzi o wyprawę naukową, o starcia z kosmicznymi potworami, tylko o ekspedycję karną, przeciwnikami są ludzie, a galaktyka jest całkiem konkretna: to Wielki Obłok Magellana, jedna z małych galaktyk będących satelitami Drogi Mlecznej.

Długo przed wydarzeniami z powieści niejaki Dell wynalazł na Ziemi teleporter. Po jakimś czasie okazało się, że osoby korzystające z teleportacji wychodzą z teleporterów „usprawnione”, głównie pod względem parametrów fizycznych. „Zwykli” ludzie zaczęli się bać odmieńców, zwanych „dellianami” – doszło do pogromów, więc dellianie wspomagani przez grupę zwaną „niedellianami” (w pewnym momencie okazuje się, że to po prostu zwykli ludzie) uciekli z Drogi Mlecznej i założyli w sąsiedniej galaktyce swoje ukryte międzygwiezdne państwo, Pięćdziesiąt Słońc. To jednak spowodowało, że ziemskie imperium wysłało gigantyczny a wszechpotężny okręt „Gwiezdny Rój” w celu przywrócenia ich na łono ludzkości. „Gwiezdnym Rojem” dowodzi Wielce Czcigodna Gloria Cecylia, Lady Laur z Wysoko Urodzonych Laurrów – ta tytułologia może dać niezłe pojęcie co do stylu, w jakim napisana jest Wyprawa do gwiazd. Już w chwili wydania tej powieści w Polsce odbierano go jako „retro”, ale jeśli zestawić obie opisane dotąd książki van Vogta, to moim zdaniem ta broni się o wiele lepiej.

Wielce Czcigodna nie dysponuje bynajmniej władzą absolutną – może dowodzić tylko mając aprobatę rady załogi. Taki właśnie konflikt (Gwiezdny Rój buszuje po Obłoku Magellana już bardzo długo i załoga zaczyna mieć dosyć) jest widoczny w powieści, ale jest to o wiele bardziej naturalne niż sytuacja neksjalisty Grosvenora na Ogarze. Drugim bohaterem Wyprawy do gwiazd (powieść jest pisana dwuwątkowo, aczkolwiek oba wątki są ze sobą cały czas powiązane) jest Maltby, przedstawiciel Mieszańców, pochodzących od – trudnego do zrealizowania – połączenia dellian z niedellianami, do którego doszło już po ucieczce z Galaktyki. Niezależnie od trudności prokreacyjnych Mieszańcy stanowią bardzo liczną grupę, tyle że i dellianie, i niedellianie ich prześladują. W dodatku Maltby jest kompletnym outsiderem – syn dawnego przywódcy Mieszańców oddany jako zakładnik rządowi Pięćdziesięciu Słońc, nie cieszy się zaufaniem żadnej z jego „ras” włącznie z własną, w której dominuje stronnictwo „jastrzębi”, czyli zwolenników wojny najpierw z Pięćdziesięcioma Słońcami, a po zdobyciu władzy w tym kraju, także z imperium ziemskim. Wbrew realiom.

W Pięćdziesięciu Słońcach panuje pewna równowaga między niedellianami a dellianami górującymi fizycznie, ale pozbawionymi zdolności twórczych właściwych niedellianom. Mieszańcy dysponują zaś nie tylko zdolnościami obu ras, ale także – cokolwiek by to miało znaczyć – „podwójnymi” mózgami, umożliwiającymi im telepatyczne zdominowanie każdego przedstawiciela dellian i niedellian. Nic więc dziwnego, że nikt ich nie lubi…

Zaletą Wyprawy do gwiazd jest starannie obmyślona zawiła intryga i brak absurdalnych skrętów fabuły. Z całą pewnością odbiega ona od dzisiejszych standardów SF, chociaż – co w tamtych czasach nie było częste, pomijając wymyślane przez śliniących się scenarzystów cywilizacje kosmicznych „Amazonek” – Gwiezdnym Rojem dowodzą kobiety, bo prócz Wielce Czcigodnej Glorii Cecylii ważną rolę odgrywa też naczelny psycholog wyprawy, starsza pani porucznik Neslor. Wysoka pozycja psychologów również jest ciekawym pomysłem, choć odbieram rezerwę van Vogta wobec przedstawicieli nauk ścisłych głównie jako typową konsekwencję braku u niego jakiegokolwiek wykształcenia. Podkreślenie roli psychologii koreluje też z faktem, że w latach 1950–61 van Vogt był wyznawcą dianetyki, opartej na psychologii pseudonauki, stworzonej przez innego pisarza SF, L. Rona Hubbarda (i później przekształconej wręcz w sektę quasireligijną, scjentologię).

Dla porządku dodam, że Wyprawa do gwiazd jest jedyną książką van Vogta, jaką przeczytałem w dzieciństwie. Gdy się ma lat naście, a nawet dwadzieścia kilka, podejście do lektur jest na pewno trochę inne niż u człowieka dojrzałego: na inne rzeczy zwraca się uwagę, a niektóre wady ignoruje albo zwyczajnie ich nie dostrzega. Pamiętam jednak, że błędy w książkach drażniły mnie zawsze, a gdy czytałem Wyprawę do gwiazd po raz pierwszy, styl autora wydawał mi się mimo wszystko trochę nienaturalny. Jednak Slan, którego poznałem jeszcze na studiach, nie spodobał mi się w ogóle (w istocie niewiele pamiętam z tej książki, którą czytałem tylko raz).

Kolejna powieść van Vogta, za którą się wziąłem, to Producenci Broni (The Weapon Makers z 1947 roku), jeden z tomów „serii” Isher, którą w rzeczywistości trudno tak traktować, skoro obejmuje aż dwa tomy. Drugim jest o cztery lata późniejsze The Weapon Shops of Isher, w rzeczywistości sklejone trzy opowiadania. Producenci Broni też zaczynali jako powieść odcinkowa z miesięcznika Astounding Stories of Super-Science i to niestety widać, mimo iż van Vogt dokonał znacznych przeróbek tekstu w 1952 i wszystkie późniejsze wydania to wersja przerobiona. W moim odczuciu niewiele to jednak książce pomogło, historia jest opowiedziana w sposób chaotyczny, fabuła się rwie, a świat powieści, którego specyfika determinuje postępowanie bohatera, opisano niespójnie. Sam pomysł jest ciekawy: Układ Słoneczny jest monarchią rządzoną przez niemal wszechwładną dynastię Isher, jednak jej wszechwładzy przeciwstawiona jest organizacja Producentów Broni/Sklepów z Bronią. Jest to jakoby opozycja naukowców – w sumie nie powinno dziwić, że van Vogt kojarzy naukowców z produkcją broni, skoro kilka lat wcześniej zrealizowano w USA Projekt Manhattan. Jednak z drugiej strony gdyby autor posiadał jakąkolwiek orientację w sprawach naukowych, wiedziałby, że naukowcy wcale nie wzięliby się tak ochoczo za pracę nad stworzeniem bomby atomowej, gdyby nie groźba zbudowania jej przez hitlerowców i przegrania wojny przez aliantów. A późniejsze prace nad bombą wodorową motywowała u nich z kolei groźba opanowania przynajmniej Europy przez stalinizm. Oczywiście także wśród naukowców zawsze znajdą się ludzie, którzy za dobrą pensję, jeśli nie z przyczyn ideologicznych, będą pracować nad tworzeniem broni. Ale jednoznaczne kojarzenie nauki wyłącznie z bronią jest absurdem i według mnie mogła się tym chwytem posłużyć tylko osoba mająca niewielkie pojęcie o nauce. W końcu można było nazwać ugrupowanie naukowców producentami leków albo maszyn ułatwiających życie, tylko że nie byłoby już to takie chwytliwe w oczach amerykańskiego chłopca. Poza tym dobrze znamy kowbojski kult broni panujący w USA, jego konsekwencje widzimy do dziś – nie dalej jak w ubiegłym tygodniu doszło tam do kolejnej zakończonej zgonami strzelaniny w szkole.

Bohaterem Producentów Broni jest jeden z Producentów, nazwiskiem Hedrock. Niejako tradycyjnie u van Vogta wszyscy traktują go nieufnie – nie tylko cesarzowa, ale także „swojacy”, czyli sami Producenci. Ta nieufność jest uzasadniona, bo rzeczywiście także czytelnikowi trudno ustalić, jakimi motywacjami się Hedrock kieruje. Kolejnym przyczynkiem do panującego w powieści chaosu jest wyskakujący ni z gruchy ni z pietruchy w połowie książki wątek obcych istot badających ludzkość. Czytając tę powieść, ma się wrażenie, że autor wymyślał kolejne zwroty akcji z miesiąca na miesiąc, goniony przez dedlajny ze strony redakcji czasopisma. Być może sprawdzało się to w przypadku publikacji odcinkowej, ale jako całość Producenci Broni się, nomen omen, nie bronią.

Czytelnikowi nie ułatwia lektury przekład. Odpowiadają za niego niesławni państwo Czajczyńscy, znani z wielu fatalnych tłumaczeń w latach 90. Ich partactwa nie dało się zamaskować ani „korekcie”, ani „redakcji stylistycznej”. Ni za cholerę nie potrafię zrozumieć, dlaczego większość wydawnictw z lat 90. ignorowała oczywisty wymóg, by choć jedna osoba pracująca nad polską wersją książki fantastyczno-naukowej orientowała się w naukach ścisłych. Widzimy w Producentach Broni typowe błędy ignorantów: rozpuszczanie zamiast topnienia, ciśnienie zamiast ciążenia, Centaurusa zamiast Centaura, „ciśnienie wynosiło siedemnaście funtów” (na co? a może by tak przeliczyć jednostki na normalne?), kontrolki zamiast urządzenia sterujące, „ciśnienia grawitacyjne” zamiast już nie wiem czego (chodzi o siłę ciążenia 1 g, zapisaną błędnie przez duże G). Korekta została najwyraźniej wykonana po łebkach albo przez osobę kompletnie przypadkową, bo mamy np. „przedmieścia miasta”, złą liczbę gramatyczną w niektórych miejscach (bohater mówi do grona osób, ale używa liczby pojedynczej), „Ziemii”, tuż obok siebie „pan” i „twoja”, „akcji trwa nadal” itd. itp. etc.

Na koniec pierwszego odcinka pastwienia się nad van Vogtem – Wojna z rullami (The War Against the Rull, 1959). Kolejny raz muszę napisać, iż książka jest nieskładna, z bardzo słabo zamaskowanym śladem, że jest to konstrukt wykonany z opowiadań publikowanych wcześniej oddzielnie. Sięgnięcie do źródeł internetowych zdradza, że jest tam sześć byłych opowiadań plus dwa rozdziały dopisane później w celu lepszego sklejenia kawałków w całość. Tego celu nie udało się osiągnąć. Poza tym jeśli ktoś, sądząc po tytule, będzie się spodziewał jakiejś space opery o kosmicznej wojnie, to śpieszę poinformować, że tytuł jest pewnego rodzaju oszustwem, albowiem wojny z rullami w tych tekstach nie widzimy. Owszem, jest ona wspominana, stanowi jakby miecz Damoklesa nieustannie wiszący nad głową bohatera, który w ostatnich rozdziałach nawet spotyka się z rullami bezpośrednio. Autor nie opisuje jednak żadnych walk, bitew ani innych działań wojennych.

Bohater, Trevor Jamieson, jest jakimś bliżej nieokreślonym wysokim urzędnikiem, którego słowo nie do końca jednak znajduje posłuch. Głównym wątkiem powieści jest dążenie Jamiesona do przekonania władz ludzkości, że zamieszkujące ważną dla wojny Planetę Carsona istoty zwane ezwalami, które udają nierozumne zwierzęta, są w istocie gatunkiem wysoce inteligentnym. Ezwale są swoistymi sześcionożnymi niedźwiedziami do potęgi, silnymi, odpornymi, w dodatku telepatami biernymi i czynnymi. Obawiają się jednak, że ludzie, dowiedziawszy się o ich inteligencji, postanowią ezwale wymordować. Tymczasem ludzie rzeczywiście tępią ezwale, ale dlatego, że uważają je za niebezpieczne zwierzęta, ponieważ ezwalom zdarza się mordować dla zachowania swojej inteligencji w tajemnicy. Jamieson całkiem logicznie uważa, że gdyby ludzie dowiedzieli się, że ezwale są gatunkiem rozumnym, przestaliby je tępić – jednak logika tego argumentu pozostaje ignorowana przez ezwale.

W pierwszym opowiadaniu, to jest pardąsik rozdziale „powieści”, przypominającym w zasadzie wspomnienia weterana wojennego z Korei (Wietnam będzie dopiero później), van Vogt opisuje, jak to Jamieson w towarzystwie bardzo nieskorego do współpracy ezwala przymusowo ląduje na dzikiej planecie pokrytej bagnami i dżunglą. I aby przetrwać, musi borykać się z wrogim otoczeniem, w dodatku najczęściej bez pomocy ezwala, który uważa, że człowiek nie jest mu do niczego potrzebny. Widzimy tu częstą u pisarza-humanisty ignorancję w dziedzinie biologii: środowisko planety stanowią wyłącznie agresywne drapieżniki i mięsożerne rośliny. Innymi słowy brak tam typowej piramidy pokarmowej, która powinna występować zawsze w rozwiniętych ekosystemach białkowych: w uproszczeniu powinni się na nią składać producenci (rośliny zmieniające promieniowanie słoneczne w tkanki), konsumenci 1. stopnia (roślinożercy korzystający z zasobów węgla zamkniętych w tkankach roślinnych) i konsumenci 2. stopnia (mięsożercy korzystający ze skoncentrowanych zasobów węgla zamkniętych w mięsie roślinożerców). Jak uświadomił czytelnikom SF Frank Herbert w Diunie (a u nas Lem w Edenie i Niezwyciężonym), biologiczne środowiska planetarne są systemami, czyli stanowią pewną całość, która musi obejmować niezbędne elementy. Herbert zresztą wyraża to bardzo ładnie: „Ignorant nie rozumie w ekosystemie jednej podstawowej rzeczy: że to jest właśnie system” (i opisuje, uproszczone rzecz jasna, budowanie takiego ekosystemu białkowego na Diunie). Ale rozumienie takich subtelności wymaga posiadania wiedzy, której osoby pozbawione wykształcenia zwykle nie mają.

Po długich i nużących perypetiach wynikających głównie z tego, że ezwal musi nabrać rozumu przed podjęciem współpracy, następuje rozdział drugi, w którym mamy prawie dokładnie to samo. To znaczy bohater daje się zwabić na bardzo nieprzyjazny księżyc Planety Carsona, na którym żyją w zasadzie tylko pewne wysoce drapieżne i bezrozumne drapieżniki zwane grybami. Tym razem rolę niechętnego do współpracy partnera odgrywa wdowa po mężczyźnie zamordowanym przez ezwale i pragnąca ich zguby, a przy okazji pragnąca śmierci Jamiesona, bo on pragnie ezwale ratować przed zgubą. Supermen Jamieson oczywiście i z tej opresji wychodzi cało, po czym akcja przenosi się na Ziemię, gdzie miał dotrzeć wysłany wcześniej przez Jamiesona statek wiozący dwa ezwale, samicę z małym. Samica chce zachować w tajemnicy inteligencję swojego gatunku nawet za cenę własnego życia, ale młode daje się Jamiesonowi przekonać. W następnym opo… rozdziale Jamieson zostaje podstępem zwabiony przez szpiega rulli (które potrafią zmieniać swój wygląda, manipulując elektromagnetycznie promieniami światła – van Vogt pisze „jak kameleony”, ale chyba mu się coś totalnie popieprzyło) w pewną dziką okolicę Planety Carsona. Okolica ta jest ważna, bo występują tam „robaki limfatyczne”, które mogą niepostrzeżenie zabijać rulle. I na szczęście ta trzecia tułaczka po nieprzyjaznej okolicy jest krótka, bo robaki rozprawiają się z rullami.

Rulle, tak przy okazji, są wedle autora pochodzącą z innej galaktyki „formą życia krzemowo-fluorową”, co jest najprawdopodobniej niemożliwe z punktu widzenia biochemii, ale to detal.

Kolejny fragment książki opowiada zupełnie o czymś innym, a mianowicie o 9-letnim synu Jamiesona, który na dalekiej (aczkolwiek pełnej radziec… rullańskich szpiegów) Ziemi przechodzi jakiś wymyślny rytuał przejścia. Tym razem mamy tu fantastyczno-naukową wersję „antykomunistycznej” makartystycznej paranoi: szpiegiem może być dosłownie każdy. Na szczęście dzielny amerykański boy-scout, choć nie ma jeszcze 10 lat, spokojnie na rozkaz obserwującego wydarzenia wojska zabija sobie tych szpiegów, choć wyglądają jak jego rówieśnicy. Tak.

W kolejnym rozdziale Jamieson w towarzystwie młodego ezwala leci na planetę, na której chyba żyją dziwne istoty żywiące się polami elektromagnetycznymi (ale nie jest to do końca pewne, bo nikt ich nie zdołał zobaczyć, choć to prawdopodobnie one doprowadziły do śmierci prawie całej wysłanej tam ekspedycji badawczej ludzi). Ezwal jest Jamiesonowi potrzebny po to, by telepatycznie porozumieć się z tymi istotami (nazywają się Plojanie), a przynajmniej obadać sytuację. Clou tego fragmentu intrygi polega na tym, że odpowiednim sposobem unieszkodliwienia Plojanina jest… wyłączenie wszystkich urządzeń elektrycznych i elektronicznych na statku kosmicznym. Tak, dobrze przeczytaliście: wyłączenie wszystkiego, co działa na prąd. A międzygwiezdny silnik statku oraz systemy podtrzymywania życia napędza się wtedy zapewne korbką. Zupełnie nie rozumiem, jak pisarz uważany za jednego z najwybitniejszych twórców SF mógł wymyślić taką brednię. Nie, wróć: zupełnie nie rozumiem, jak pisarz, który wymyślił taką brednię, mógł być uważany za jednego z najwybitniejszych twórców SF. Może opowiadania wychodziły mu lepiej.

Następnie ciągłość powieści znowu się rwie, bo przeskakujemy ni stąd ni z owąd na jeszcze inną planetę, na której… Jamieson musiał lądować awaryjnie. Podobieństwo do wcześniejszych części książki jest oczywiście najzupełniej przypadkowe. W dodatku ezwala bohater już nie ma przy sobie, ale na szalupie, którą Jamieson wylądował, jest za to Plojanin. Być może autor zapomniał połatać tę lukę albo mu powiedziano, że książka stanie się za długa jak na attention span przeciętnego pożeracza pulpowych „dzieł”. Tak czy siak zaczynam pojmować, dlaczego mainstream w USA tak długo uważał SF za szajs.

I jeszcze niedaleko wylądowała awaryjnie inna szalupa, tym razem rullów, wioząca czystym przypadkiem pewnego Bardzo Ważnego Rulla, którego dzielny Jamieson wykorzysta do zakończenia wojny, warunkując go psychicznie do szacunku wobec Ziemian. Bo wcześniej rulle robiły Ziemianom z dupy jesień galaktycznego średniowiecza przez brak szacunku. Przepraszam, że spojleruję zakończenie, ale jest to tak piramidalnie głupie, że nie mogłem się powstrzymać. Oczywiście zanim do tego dojdzie, musimy wraz z bohaterem odcierpieć kolejną miniodyseję w środowisku wrogiej planety. O tyle dobrze, że tym razem van Vogt nie wysila się na wymyślanie jakiegoś kolejnego „ekosystemu” złożonego z samych niezniszczalnych drapieżców, i pisze tylko o lesie. I tak rulle poszły w las, a wojna się skończyła. Tak naprawdę główną zaletą tej książki jest poprawny przekład autorstwa Izabeli Bukojemskiej. W porównaniu z innymi opisanymi tu utworami to prawdziwa ulga.

Na razie tyle, reszta w bliżej nieokreślonej przyszłości. Została mi do przeczytania jeszcze słynna trylogia „Nie-A” oraz Księga Ptaha z 1947 roku, co wraz ze Slanem (którego bardzo mi się nie chce czytać po raz drugi) i Sklepami z bronią na Isher (których na szczęście nie mam) wyczerpuje chyba listę powieści van Vogta wydanych po polsku. Zabawne, że poza trzecim tomem „Nie-A” nie opublikowano u nas żadnej książki napisanej przez niego po 1960 roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *