Dickens w fabryce czekolady

Zaryzykowałem i postanowiłem w wolnej chwili obejrzeć film „Willy Wonka” z Paulem Atrydą, to znaczy ten, Timothym Chalametem. Rzecz jest dziwaczna. Pierwsze wrażenie – komuś się pomylił Dahl z Dickensem, a to dwie różne literatury, choć obaj na D. Trafiamy do miasta pod każdym względem przypominającego dickensowski Londyn (jest nawet katedra św. Pawła!), także pod względem stosunków społecznych. Postaci pani Skrobicz (oszustki prowadzącej pensjonat i pralnię) oraz naganiającego jej frajerów zbira Bielarza jakby wręcz zeszły na plan filmu prostu z kart „Davida Copperfielda”. Świat pokazany w filmie jest brutalny i traktuje tytułowego bohatera – i większość innych – bezlitośnie.

Owszem, Dahl nie pisał przytulaśnych historyjek, ale nie wydaje mi się, żeby z jego (mądrej i pouczającej) bajki dla dzieci należało robić multikulti rozgrywkę z postkolonialnymi wyrzutami sumienia i walkę z patologiami koprokapitalizmu. Film jest wręcz napchany ideologizmami i natrętnym dydaktyzmem (aczkolwiek poczytuję mu na plus to, że jeden ze niedobrasków jest niebiały – to wielka dzisiaj rzadkość). Zabawne, że mimo tak wysokiego stężenia inkluzywności krytykowano ten film za to, że Umpa Lumpę gra Hugh Grant, a nie prawdziwy aktor niskorosły.

Zacznijmy od tego, że marketingowy opis „Młody Willy Wonka poznaje Oompa-Loompas w czasie jednej ze swoich przygód” kompletnie nie pasuje do tego filmu, ponieważ Wonka poznaje w nim Umpa Lumpę dopiero po powrocie do cywilizacji, kiedy ten okrada go w rewanżu za to, że kolonialista Wonka ukradł Umpa Lumpom ziarna kakaowca (czyli surowiec do produkcji jego czekoladek). Przytoczone zdanie dobrze odpowiada za to wersji Tima Burtona, choć wydarzenia te widzimy u niego tylko w formie retrospekcji.

W filmie – który zasadniczo nie jest nawet adaptacją żadnej z książek Dahla, a jedynie „wariacją na motywach” – Willy Wonka chce sprzedawać przyprawę mel… to jest ten, czekoladki, które same w sobie działają jakby wyprodukowano je na Arrakis, powodując przeróżne wizje i odloty. Toż to niemal reklama dragów 🙂 Zastanawia mnie, jak coś takiego przeszło w bajce dla dzieci? W grze komputerowej możliwość używania „substancji” natychmiast powoduje podbicie kategorii wiekowej i dodanie odpowiednich Strasznych Ikonek PP, czyli Piktogramów Politpoprawności.

Wonka wchodzi w ten sposób w kaszę trzem korpom od słodyczy, które dużo wcześniej utworzyły tajny kartel i podzieliły między siebie rynek. I tak jak to często widzimy wokół siebie, zgodnie z piracką zasadą „Take what you want, give nothing back” oferują klientom produkt obniżonej jakości w celu zwiększenia zysków. Dla zachowania swojego monopolu korumpują policję i próbują skłonić Wonkę do opuszczenia miasta (konkretnie do wyjazdu na Biegun Północny, co w sumie jest dość dahlowskie). Posuwają się nawet do próby morderstwa, a w celu ukrycia swoich matactw prowadzą „kreatywną” podwójną księgowość.

Przypomnę, że nadal streszczam film, który jest jakoby bajką dla siedmiolatków. Mimo to nie ma na Netfliksie dubbingu, a teksty piosenek są wyświetlane w formie napisów. Jest to bardzo dobra rzecz w przypadku dzieł dla dorosłych, ale dzieci, które są w stanie oglądać to po prostu jako bajkę, nie zdążą tego wszystkiego przeczytać. Zwłaszcza że teksty i dialogi posługują się bardzo dorosłym słownictwem, pasującym bardziej do Jokera z Joaquinem Phoenixem (cały film ma zresztą podobny nastrój).

Oczywiście – inaczej niż w „Jokerze” – Prawda i Dobro w końcu zwyciężą. Wonka znajdzie sobie garstkę sojuszników, począwszy od czarnoskórej dziewczynki imieniem Nitka. Później dołączy do niego jeszcze kilka innych osób (ale znów pominięto Azjatów) wyrzuconych na margines społeczeństwa za uczciwość i marzycielstwo. Razem dadzą popalić trójce dyrektorów korporacji, którym prócz skorumpowanego szefa policji pomaga jeszcze biskup (??? – świetny w tej roli Rowan Atkinson) i 500 zakonników-czekoholików. Serio, nie ściemniam. Ostatecznie tajna wersja ksiąg finansowych kartelu, zawierająca pełną listę jego niegodziwości, trafi do rąk przypadkiem uczciwego zastępcy skorumpowanego komendanta. Ta końcówka filmu jest jak końcówka „Alicji” Tima Burtona albo może bardziej „Green Book”: nie pasuje do reszty i jest mdląco przesłodzona (zwłaszcza dodatkowa scena na napisach).

Podsumowując, jest to film nie wiadomo dla kogo. A niezależnie od innych wad, stanowi typową dziś propagandę antyracjonalizmu, pełną bajdołów o sile marzeń i o tym, jak niedobrze jest być rozsądnym. Siłą rzeczy widz w moim wieku porównuje tę wersję z wcześniejszą o 20 lat wersją Tima Burtona, z Johnnym Deppem jako Willym i Freddiem Highmorem jako Charliem. Według mnie Burton nakręcił rzecz znakomitą pod każdym względem, jako baśń i jako musical. Obejrzałem ten film kilkanaście razy! Niestety Paul King (znany mi jedynie z bardzo zabawnego serialu „Siły kosmiczne”) nie jest Burtonem, a Joby Talbot (kto???) nie jest Dannym Elfmanem, którego muzyczne szaleństwo idealnie nadawało się do adaptacji Dahla (niestety, kilka lat później znormalniał). Moim zdaniem to kolejny film z udziałem Chalameta, niedotrzymujący pola poprzedniej adaptacji. Może na Timofieju ciąży jakaś klątwa?

[grafika: sztuczna ćwierćinteligencja]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *