Klub Deficytu Instynktu Samozachowawczego

albo

Wichry i prądy gramatyki

Adrian Flanagan, „Klub zdobywców przylądka Horn”, Oficyna Wydawnicza Alma-Press, Warszawa 2019

Wydawnictwo Almapress, w zamierzchłych czasach oficyna „studencka”, później wydawca m.in. fantastyki i SF, obecnie specjalizuje się w literaturze związanej z morzem i żeglarstwem. Jedną z pozycji z tego kręgu tematycznego jest „Klub zdobywców przylądka Horn” Adriana Flanagana, zapisany – na okładce i w innych miejscach – błędnie jako „Klub Zdobywców przylądka Horn”. Można ewentualnie uznać to za nazwę własną, ale wtedy należałoby napisać „Klub Zdobywców Przylądka Horn”. Od przyszłego roku poprawną pisownią będzie „Klub zdobywców Przylądka Horn”… Błąd to niewielki, aczkolwiek ewidentny i stanowi niezbyt dobrą zapowiedź jakości edytorskiej książki, ale o tym później.

W książkach o ludziach opętanych adrenalinową manią szukam zwykle czegoś więcej i pod tym względem Flanagan nie zawodzi: prócz 20 notek o wybranych żeglarzach, którzy samotnie lub prawie samotnie opłynęli przylądek, zwykle niebędących pełnymi biogramami, a czasem wręcz zdawkowych, książka zawiera obszerne wiadomości o geografii, klimatologii i meteorologii Oceanu Południowego. Częścią tego właśnie akwenu jest Cieśnina Drake’a między Antarktydą a najbardziej wysuniętymi na południe wyspami Ameryki Południowej; przylądek Horn (Cape Horn) stanowi część jednej z tych wysepek, Isla Hornos. Informacje te tłumaczą, dlaczego żegluga po tamtych wodach, zwłaszcza w małych jednostkach, jest tak trudna.

Autor wie, o czym pisze, gdyż sam jest żeglarzem i swój rytuał przejścia wokół Hornu zaliczył. W jego książce znajdziemy też rys historyczny żeglugi po tamtych okolicach, a nawet krótką analizę paleogeograficzną wyjaśniającą rodowód wielkiego i szybkiego prądu morskiego okrążającego Antarktydę. Uświadamia ona coś, czego zapewne nie zapamiętujemy z lekcji geografii: że prądy morskie nie są wieczne i zależą – prócz różnic nasłonecznienia, zasolenia i wiatrów – od układu kontynentów na kuli ziemskiej. Zanim bowiem ukształtował się obecny, głównie południkowy układ, systemy prądów oceanicznych miały zupełnie inny przebieg. Być może uznalibyśmy go za korzystniejszy dla ludzi, ponieważ prądy wyrównywały wtedy temperatury między regionami dziś tropikalnymi a polarnymi. Nie było lodów w obszarach okołobiegunowych, a powierzchnia płytkich, ciepłych mórz była znacznie większa. Sytuacja ta przestała ostatecznie istnieć kilkanaście milionów lat temu, po wypiętrzeniu się Przesmyku Panamskiego, który zamknął drogę istniejącemu wcześniej globalnemu prądowi okołorównikowemu.

Ale wróćmy do „Klubu zdobywców”. Rozdziały opisujące żeglarzy i ich podróże mają różną długość, i zwykle przekazują motywacje bohaterów, które skłoniły ich do wystawienia życia na hazard. Jako szczególnie humorystyczny odbieram tekst o Chayu Blythie: facet nie był żeglarzem, morza nie lubił i właściwie nie wiadomo, po co tam popłynął. Pytanie, po co w ogóle płynie się małą żaglową łódeczką w okolice, w których sztormy nie znajdują żadnego lądu, który mógłby je zatrzymać, prędkość wiatru sięga prawie 120 km/h (64 węzły, 12 w skali Beauforta), zaś dzięki dużej głębokości Oceanu Południowego fale – stanowiące największe zagrożenie dla wszelkich jednostek pływających, dużych i małych – osiągają kilkanaście metrów wysokości i więcej, a długość mierzoną czasem na setki metrów?

Blyth był za to bardzo religijny i sądząc po opisie Flanagana, podczas swojego rejsu tyle samo czasu spędził na modlitwie, co na naprawach swojego niezbyt udanego jachtu. Wszystkie pomyślne naprawy przypisał rzecz jasna pomocy boskiej i wyszedł z wyprawy chyba jeszcze pobożniejszy niż był. Tylko jakoś nie przyszło mu do głowy, że także wszystkie nieszczęścia, włącznie z kiepską jakością części i bylejakim wykonaniem łodzi – która doznawała awarii na długo przed dotarciem do „ryczących czterdziestek” i „wyjących pięćdziesiątek” (jak z uwagi na efekty dźwiękowe wiatru na olinowaniu określa się szerokości geograficzne Oceanu Południowego) – muszą być dziełem Boga, który przecież jest wszechmocny i decyduje o wszystkim, co się dzieje na świecie. Tak że bilans bożej działalności wyszedł w przypadku Blytha jedynie na zero, bo żeglarz przeżył; niestety wielu innych nie miało tego szczęścia i skończyło „na minusie” – oraz na dnie.

Trochę przykrą sprawą jest przebijająca z niektórych biogramów pogarda mężnych żeglarzy do zwyczajnego życia i ludzi, którym ono wystarcza. Hasła w stylu „Jesteś tylko tak wielki, jak marzenia, które odważysz się realizować” (motto Jessiki Watson, która podjęła chyba najbardziej wariacką po Saito – patrz niżej – próbę opłynięcia przylądka Horn, nie mając jeszcze ukończonych 17 lat) budzą we mnie podobne politowanie, jak inne kołczingowe pierdu-pierdu o wychodzeniu ze strefy komfortu i konieczności praktykowania wyrzeczeń. Przedsięwzięcie panny Watson nie tylko laicy tacy jak ja, ale i liczni fachowcy oceniali jako absurdalne, ponieważ nastolatka, podobnie jak większość kobiet i część mężczyzn, nie dysponuje siłą fizyczną niezbędną do przetrwania takiego rejsu. Owszem, można wziąć ze sobą autoster, autopilota, maszynerię do rozwijania i zwijania żagli, grzejniki, telefon satelitarny, odbiornik GPS, agregat prądotwóczy do zasilania tego wszystkiego oraz silnik do „żeglowania” w odpowiednim kierunku, gdy warunki pogodowe są niesprzyjające, ale im więcej bierze się ze sobą rzeczy, tym większe prawdopodobieństwo, że coś się po drodze zepsuje… I takie przypadki autor opisuje wielokrotnie (a jeszcze więcej znajdziemy ich w drugiej recenzowanej tu książce, „Utraconych jachtach”).

W niektórych miejscach książki ta pogarda dla zwykłości jest artykułowana otwarcie, zupełnie jakby grupa adrenalinowych narkomanów, zachowujących się na morzu czasem jak totalni idioci bez grama rozsądku, była czymś lepszym od reszty populacji. Tymczasem ludzie ci, podobnie jak himalaiści, narażają życie dla czczego dreszczyku, a ich poczynania – w przeciwieństwie do działalności strażaków, policjantów, żołnierzy, lekarzy i innych osób ratujących czyjeś życie czasem z narażaniem własnego – nie przynoszą ludzkości żadnego pożytku, może poza generowaniem pasjonujących (lub nie) opowiastek. Dodatkowo nierzadko trzeba ich ratować, co kosztuje duże pieniądze, a ktoś – często podatnik – musi za to zapłacić.

Im bliżej jesteśmy czasów nowożytnych, tym częściej zdarzają się wśród opisów przypadki rejsów podejmowanych pod wpływem emocji przez osoby słabo znające się na żeglarstwie jachtowym i samodzielnej nawigacji, w dodatku jednostkami słabo przygotowanymi do wyprawy dookoła świata. Taki jest np. rejs Lisy Clayton, stanowiącej typowy przypadek choroby afektywnej dwubiegunowej, który powinien być obiektem profesjonalnej terapii. Zamiast tego Clayton wybrała się na eskapadę, z której uszła z życiem tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi, biorąc pod uwagę popełnione błędy i niedostatek żeglarskich umiejętności. Jej jacht zaliczył wielokrotne wywrotki z obrotami o 360 stopni z powodu zaniedbywania czynności normalnie podejmowanych przez żeglarzy w celu uporania się z wrogą pogodą.

Opis perypetii wspomnianej Jessiki Watson pokazuje, jak wielką komercyjną parodią stało się obecnie „samotne” „żeglowanie” wokół przylądka Horn. Watson (która już wkrótce po wypłynięciu miała – wskutek swoich zaniedbań – kolizję z inną jednostką) była prowadzona zdalnie za rączkę przez człowieka śledzącego dokładne prognozy meteorologiczne, z takim asekuranctwem, że na szerokości geograficznej Hornu trafiła wręcz na flautę (ciszę morską). Po drugiej stronie przylądka, w okolicy Falklandów, ta opieka jednak na chwilę zawiodła i Watson wpadła w pierwszy w swojej podróży sztorm. Z uwagi na brak doświadczenia i niezbędnej siły nie była w stanie podjąć odpowiednich środków, a jedynie ukryła się w kabinie, podczas gdy jej jacht zaliczał wywrotkę za wywrotką (Flanagan wymienia pięć, a potem pisze, że były jeszcze i dalsze, nie precyzując już liczby). Doprawdy niewiele się to różni od wciągania przez odpowiednie firmy amatorów na szczyt Mount Everestu, tak jak to miało miejsce w przypadku jednej polskiej „podróżniczki”.

Kwestia doboru osób do umieszczenia w książce zastanawia wielokrotnie. Po co na przykład znalazł się w niej Minoru Saito, który połowę trasy, jeśli nie więcej, przepłynął na silniku? Bo był emerytem i „pokonał” Horn, mając 75 lat? Naprawdę nie dało się znaleźć bardziej interesującego żeglarza?

Dodatek na końcu „Klubu zdobywców…” zawiera dwie listy samotnych opłynięć przylądka Horn, na zachód (rzadsze) i na wschód. Brakuje jednak listy tych, którzy Hornu nie opłynęli, choć próbowali – bo na przykład wylądowali in Davy Jones’s locker.

Pora na koniec powiedzieć więcej o stronie edytorskiej książki. Pod względem technicznym jest świetnie: twarda oprawa, piękna tłoczona obwoluta, doskonałej jakości druk i ilustracje; może tylko odrobinę mało zdjęć (chętnie zobaczyłbym przynajmniej fotografie wszystkich występujących w książce jachtów). Trochę kiepsko jest natomiast z tłumaczeniem, poprawnym merytorycznie, ale językowo znacznie gorszym. Przykładowo na kilkudziesięciu pierwszych stronach tłumacz z niewiadomych przyczyn stosuje oryginalną nazwę Tierra del Fuego, po czym, ni stąd ni z owąd przeskakuje na o wiele lepiej znaną polskiemu czytelnikowi „Ziemię Ognistą” (która, choć zakorzeniona, jest również błędna – prawidłowy przekład tej nazwy z hiszpańskiego powinien brzmieć „Ziemia Ognia” lub „Ziemia Ognisk”, bo pochodzi od widzianych przez Magellana ognisk palonych na brzegu przez ówczesnych tubylców).

Kolejnym problemem jest rodzaj gramatyczny opisywanych jednostek. W polskiej literaturze marynistycznej od jakichś 35 lat obowiązuje zasada nietłumaczenia nazw jachtów i statków (mam wrażenie, że młodsi tłumacze w ogóle nie mają świadomości, że kiedyś bywało inaczej – zupełnie jakby w ogóle nie czytali starszych książek). Jest to sensowna zasada, bo eliminuje problemy z nieścisłościami nazewniczymi i translatorskimi. Tymczasem tłumacz książki przekłada liczne nazwy, np. nazwę jachtu autora Barrabas na Barabasz, zaś w innym miejscu czytamy nazwę Eendracht w tekście, ale błędnie Unity w podpisie ilustracji…

Owszem, tłumacz musi rozumieć nazwy opisywanych jednostek – jest to niezbędne, ponieważ rodzaj gramatyczny przymiotników i czasowników odnoszących się do danej nazwy zależy od jej rodzaju gramatycznego w oryginale. Tymczasem w polskim przekładzie „Klubu zdobywców…” panuje pod tym względem kompletny zamęt i tłumacz jakby nie miał świadomości, że Gipsy Moth IV, Victress, British Steel czy Patmos są rodzaju żeńskiego, a Les Quatres Vents czy British Isles to nazwy w liczbie mnogiej, a zatem w rodzaju niemęskoosobowym. Za to „żeńskość” Lively Lady już do jego świadomości dociera. W niektórych przypadkach tłumacz nie sili się nawet na konsekwencję i pisze parę razy w rodzaju żeńskim, a resztę w rodzaju męskim – w odniesieniu do tego samego jachtu.

Widać, że książka nie miała redakcji wykonanej przez kompetentnego polonistę – mamy tam m.in. „morze” zamiast „może” (sic!), „tubki” zamiast rurek (ang. tubes), nieprawidłowe przypadki gramatyczne i nagminne u niechlujnych tłumaczy kalkowanie sequence of tenses. Mam też wrażenie, że zamiast „lampa kerozynowa” powinno być po prostu „lampa naftowa”, bo kerosene to po angielsku nafta (oczywiście „lampa kerozynowa” funkcjonuje w polskawym Internecie, jak setki innych kalk językowych). „Jacht nie odpowiadał” zamiast „nie reagował” (was not responding), rusycyzm „sowiecki” zamiast „radziecki”, „data urodzin”(!) zamiast „data urodzenia”, „wydarzenie żeglarskie” zamiast „zawodów żeglarskich” (ang. event), „łodzie podwodne” zamiast okrętów podwodnych. W pewnym miejscu tłumacz liczy tak, że dwa plus trzy równa się u niego trzy… Wszystko to powinno zniknąć w korekcie…

Paul Gelder, „Utracone jachty”, Oficyna Wydawnicza Alma-Press, Warszawa 2019

Gelder napisał porządnie i starannie książkę, która największy pożytek przyniesie adeptom żeglarstwa jachtowego, ponieważ stanowi dobry podręcznik traktujący o tym, czego unikać podczas rejsu jachtem – nawet całkiem nowym i nawet po uczęszczanych akwenach. Informacje zawodności sprzętu, który ma ratować ludzkie życie, mrożą krew w żyłach. A mogłoby się wydawać, że w tej branży bożek maksymalizacji zysku przez cięcie kosztów, powszechnie wyznawany we współczesnym kapitalizmie, nie powinien znajdować posłuchu…

Aczkolwiek pomijając jeden rozdział opisujący po prostu wypadki i nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, reszta książki jest przeważnie podobnym festiwalem braku rozsądku, jak „Klub zdobywców przylądka Horn”. Dotyczy to w szczególności ludzi pływających przez wiele dekad, którzy powinni być i są doświadczonymi żeglarzami. Widać jednak, że jeśli mieszka się na jachcie przez całe lata, a nawet ćwierć albo pół życia, to popada się w skłonność do uważania go za niezatapialny oraz uważania oceanu za własny dom. Jednak i we własnym domu, jeśli idziemy w nocy po ciemku drogą inną niż zwykła albo za dnia przestawiliśmy meble, możemy zostać ofiarami feng shui i boleśnie stłuc mały palec u nogi o jakieś krzesło. Na jachcie na pełnym morzu konsekwencje mogą być o wiele gorsze. Żeglarze, zwłaszcza zawodowi, mają skłonność do antropomorfizowania swojego jachtu. Traktują go jako żywą, życzliwą istotę, co może i jest zwykłym efektem psychologicznym, ale może mieć fatalne skutki. Na przykład kiedy żeglarz uważa, że może ryzykować na otwartym oceanie, bo jego jacht go „uratuje”.

Oto na przykład małżeństwo emerytów płynie przez Atlantyk 50-letnim jachtem (na którym mieszkało przez 22 lata) BEZ RADIA i za jedyny przyrząd nawigacyjny mając sekstans (z którego, tak przy okazji, można korzystać wyłącznie wtedy, gdy niebo nie jest całkowicie zachmurzone – a więc, rzecz jasna, nie podczas złej pogody). Owszem, jest rok 1982, nie ma GPS-u ani telefonów satelitarnych, a komórkowe są piekielnie drogie (no i nie działają z dala od brzegu) – jednak radio jest o wiele starszym wynalazkiem, a wypuszczanie się na morze bez niego oznacza kompletny brak możliwości wezwania pomocy, gdy żadna inna jednostka nie znajduje się w zasięgu wzroku. Na jachcie tego państwa mnóstwo rzeczy się zepsuło w trakcie rejsu, począwszy od autopilota, który wysiadł na samym początku. Oznaczało to, że starsi ludzie musieli często pełnić wachty przy sterze przez całą dobę, są więc zmęczeni. Przebytą drogę oceniają tylko na podstawie logu (czyli przyrządu zapisującego przebyty dystans). Ale żeby taka ocena była wiarygodna, trzeba znać dokładny kurs ORAZ prędkości i kierunki prądów morskich na wodach, przez które się płynie! W rezultacie państwo żeglarze mylnie biorą widzianą latarnię za tę, ku której płynęli, choć ma ona okres „migania” różny o sekundę. No i wpadają na mieliznę, jacht tonie, co przynosi im szkody nie tylko materialne, ale i emocjonalne, bo na dno idzie masa pamiątek z wielu lat życia. [A jeśli jacht nie utonie, to zanim właściciel zorganizuje działania ratunkowe, często odrą go „do żywego drewna” ekipy nadmorskich hien, zabierające wszystko, co cenne, i niszczące przy okazji wszystko, co dla nich nieprzydatne (jest to szczególną plagą na Karaibach i archipelagach tropikalnego Pacyfiku)].

Pod względem edytorskim jest to kolejna pozycja Alma-pressu, która pozostawia wiele do życzenia. Nawet autorowi książki zdarza się popełnić bzdurę. Pisze np. o bateriach „zasilanych wodą morską”. Tymczasem w ogniwach słona woda pełni tylko rolę elektrolitu, a nie źródła prądu (podobnie jak ziemniak czy jabłko w popularnych w Internecie doświadczeniach). Wiedzę tę można zdobyć w szkole na lekcjach chemii, ale kto by się tam w szkole uczył, a chemia to trudny przedmiot. To jednak jeszcze nic w porównaniu z banalnymi błędami językowymi.

Tłumaczenie jest co prawda dość fachowe i tyle da się o nim powiedzieć dobrego (aczkolwiek przydałyby się objaśnienia bardziej hermetycznych terminów żeglarskich, takich jak proa czy icek) – pod względem poprawności językowej jest natomiast znacznie gorzej. Zabawne jest na przykład, że tak jak wielu młodych ludzi, tłumaczka nie rozumie znaczenia niektórych używanych słów i wydaje mu się, że kalkowanie angielszczyzny załatwi sprawę. Przykładowo „adventurer” wcale nie oznacza awanturnika, tylko poszukiwacza przygód, podróżnika. Awanturnik to we współczesnej polszczyźnie osoba wszczynająca burdy, awanturująca się.

Rozumiem, że prędkości płynięcia i wiatru podawane są w węzłach, a odległości w milach morskich, ale nie rozumiem, dlaczego tłumaczka nie przeliczyła wymiarów jachtów i innych rzecz podawanych w stopach. Nazwa geograficzna brzmiąca w angielszczyźnie Bermuda ma tłumaczenie „Bermudy” i według takiej wersji powinna być odmieniana w języku polskim (a nie jak Bermuda). „Cape Gris Nez” to prawidłowo Cap Gris-Nez, przylądek znajdujący się we Francji, więc w polskojęzycznej książce nie ma prawa widnieć nazwa angielska.

„Przenikający wiatr” zamiast „przenikliwy”, remove to niekoniecznie „usunąć”, może oznaczać „wyjąć/zdemontować”. Zdarzają się powtórzenia słów, co w języku polskim brzmi sztucznie, niezręcznie. „Jesteśmy blisko lub w samym Golfsztromie” to dosłowne oddanie konstrukcji angielskiej, w którym to języku jest ona poprawna, bowiem nie ma w nim przypadków. Jednak w polszczyźnie istnieje coś takiego jak związek rządu i odmiana przez przypadki, i sformułowanie „We are close to or in the Gulf Stream” należało przetłumaczyć na „Jesteśmy blisko Golfsztromu lub już w nim” – bo „blisko” wymaga dopełniacza, a „w” – narzędnika. „Jego [sekstansu] pudełko było przykręcone do półki na prawej burcie tuż pod bocznym lukiem i przy chmurnej pogodzie mogłem trzymać go otwartego…” – oczywiście skoro pudełko, to „je otwarte”; dodatkowo pogoda raczej „pochmurna”. „Zwykle rejsy odbyły się…” zamiast „odbywały się”.

W pewnym momencie czytamy „Nigel Porter opisuje utratę swego jachtu Riot w poważnym podczas, w trakcie regat przez kanał La Manche…” i o ile rozumiem, że tłumaczka mogła przeoczyć taki błąd (trudno zauważyć takie rzeczy we własnym tekście, zwłaszcza gdy nie ma czasu na „odleżenie się” przekładu i jego ponowne przeczytanie), to już dla korektorki nie ma usprawiedliwienia.

W innym miejscu widzimy „…musiałam wypić trochę porto, żeby uspokoić skołatane nerwy i przestać chorować, choć już do tego czasu nie miałam czym”. Jest to wręcz komiczny błąd tłumaczenia wynikający z niezrozumienia wyrażenia to be sick/to feel sick. Otóż znaczy ono „mieć mdłości” lub wręcz „wymiotować” – w tym drugim przypadku rozumiemy nagle, dlaczego bohaterka mówi później, że już nie miała czym. Tłumaczka jednak z jakiegoś powodu tego nie zauważyła; w dzisiejszych czasach powiedziałbym, że jest to przekład bezmyślnej sztucznej ćwierćinteligencji, tyle że on pochodzi z 2011 roku…

Nagminnie rodzaj gramatyczny podmiotu nie jest spasowany z orzeczeniem, czasem tłumaczka zapomina, że kapitanem jachtu jest kobieta, sporo jest też literówek, zwłaszcza w bardziej hermetycznych terminach żeglarskich (np. spinkerbom zamiast spinakerbom, żurawie zamiast żurawiki, ale także karnister!!!). A takie właśnie terminy powinny być szczególnie pieczołowicie sprawdzane przez korektę. Jednak profesjonalnej korekty ta książka nie miała.

[źródła ilustracji: okładka książki Adriana Flanagana, Mapy Google, Johantheghost – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=538249]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *