42. Fantastyka niekoniecznie naukowa

Dzisiaj zastanowimy się, dlaczego twórcy literatury dla dzieci i młodzieży nie znają podstawowych wzorów fizycznych. A zaczniemy od klasyki, tj. jednej z powieści Hugh Loftinga o lekarzu potrafiącym rozmawiać ze zwierzętami, „Podróże doktora Dolittle”. Powiedzmy, że za pretekst posłuży zbliżająca się premiera nowej ekranizacji przygód doktora, w której za tytułową postać będzie robić Iron Man (myślę, że powinno być dużo lepiej niż w przypadku, kiedy doktora udawali Eddie Murphy oraz jedna całkowicie nieznana czarnoskóra aktorka). Otóż w „Podróżach” znajduje się scena, w której bohaterowie obserwują wpadający do krateru wulkanu wielki głaz (rzecz dzieje się na pływającej wyspie, ale mniejsza o szczegóły). No i czytamy, że krater był tak głęboki, że dopiero po minucie rozległ się odgłos uderzenia w dno. Po minucie? Spadanie w polu grawitacyjnym to ruch jednostajnie przyspieszony (jeśli zaniedbamy opór powietrza). Wzór na drogę w ruchu jednostajnie przyspieszonym zaczynającym się od prędkości 0 to przyspieszenie razy czas do kwadratu, podzielone przez 2: s = (at^2)/2. Za przyspieszenie podstawiamy przyspieszenie ziemskie 9,81 m/s^2, za czas 60 s i wychodzi nam, że krater miał ponad 17,5 km głębokości (takich na Ziemi nie ma). OK, przy takich odległościach powinniśmy też uwzględnić czas potrzebny na to, żeby dźwięk od dna krateru doleciał z powrotem na Ziemię. Drogą różniczkowania iteracyjnego metodą kolejnych przybliżeń „na oko” uzyskałem wynik mówiący, że na całość tej minuty złożą się 40 s spadania i 20 s przelotu fali dźwiękowej. Odpowiada to jednak nadal 7,8 km głębokości krateru, co byłoby ewentualnie możliwe, gdyby jakiś szczyt w Himalajach był wulkanem (żaden nie jest). Czyli że to se ne da.

Z kolei humanista Jerzy Broszkiewicz, pasjami pisujący za PRL-u książki SF, które zresztą w dzieciństwie bardzo lubiłem, w powieści „Ci z Dziesiątego Tysiąca” pisze „Dwudziestokilometrową drogę do Stacji Głównej przebyli [na otwartej latającej platformie – JM] w dwie sekundy”. 20 km w 2 sekundy oznacza ŚREDNIĄ prędkość 10 kilometrów NA SEKUNDĘ. To jest więcej niż pierwsza prędkość kosmiczna na Ziemi i tylko około 1 km/s mniej niż druga prędkość kosmiczna, czyli tzw. prędkość ucieczki. W każdym razie 10 km/s spokojnie wystarczy, by startując z Ziemi wejść na orbitę. Ale to dopiero prędkość średnia, a przecież zaczynamy od zera i na końcu też powinniśmy mieć zero, żeby spokojnie z tej platformy zsiąść (a że tego nie zrobimy, to się zaraz okaże). Możemy więc założyć, że prędkość będzie jednostajnie wzrastać przez pierwszą połowę drogi, a przez drugą jednostajnie maleć. Żeby w ten sposób przebyć 20 km w 2 sekundy, platforma musi przyspieszyć do 20 km/s w czasie pierwszej sekundy, a potem wyhamować z 20 do 0 w czasie drugiej sekundy. Policzmy w takim razie przyspieszenie platformy, co jest obliczeniem banalnym, ponieważ żeby przyspieszyć od 0 do 20 km/s w czasie jednej sekundy, potrzebne jest przyspieszenie 20 km/s^2 (sekundę do kwadratu). Jak to się ma do przyspieszenia ziemskiego, określanego jako 1 g? Wynosi ono, jak napisałem wcześniej, 9,81 m/s^2, ale przybliżmy to hojnie do 10 m/s^2, co znacznie uprości obliczenia. 20 km/s^2 to 20000 m/s^2, co po podzieleniu przez 10 daje 2000 g, czyli przyspieszenie DWA TYSIĄCE RAZY WIĘKSZE od ziemskiego i sto razy większe niż na powierzchni Słońca. Przypomnijmy, że człowiek może przez dłuższy czas znieść bez szkody dla zdrowia przyspieszenie 2 g, astronauci podczas startu odczuwają 5-6 g (ale przez względnie krótki czas). Podczas katapultowania się pilot odczuwa (przez ułamek sekundy) 20 g. Większe przyspieszenia grożą poważnymi uszkodzeniami ciała, w tym czasową ślepotą. Kierowcy wyścigowi podczas wypadków odczuwają przyspieszenia do około 200 g, co kończy się wielokrotnymi złamaniami różnych istotnych kości i wielomiesięczną rekonwalescencją (w przypadku przeżycia). Zatem, panie Broszkiewicz, właśnie zmienił pan trójkę sympatycznych nastolatków i równie sympatycznego robota, czyli bohaterów swojej powieści, w cienkie placuszki. Yuck.

Na deser film – „Valerian. Miasto tysiąca planet”. Część akcji rozgrywa się na wielkiej stacji kosmicznej, czymś w rodzaju Cytadeli z Mass Effecta, tylko zbudowanej na orbicie Ziemi, a potem wysłanej w kosmos, żeby sobie leciała, dokąd oczy poniosą. No i leci sobie ta stacja Alfa, mija jedną gwiazdę po drugiej, i jest rozbudowywana, tak że zmienia się w wielkie kosmiczne miasto zamieszkałe przez multum różnych gatunków mniej czy bardziej rozumnych oraz Rihannę. W tle David Bowie śpiewa „Space Oddity” i w ogóle jest super, aż Luc Besson, który wyreżyserował ten film, postanawia poinformować nas, gdzie też Alfa nie zaleciała. No i słyszymy „Odkąd opuściła orbitę okołoziemską, przebyła ponad miliard kilometrów” (w oryginale „seven hundred million miles”, trzecie zdjęcie w galerii). Uuu, miliard to duuuużo, co nie? Na miliard dolców to nawet Jeff Bezos musi popracować z parę tygodni (żartuję, on nie pracuje, tylko jest miliarderem). No to zobaczmy, gdzie jesteśmy. Ziemia jest odległa od Słońca o 150 milionów kilometrów. Aha. No to dodajmy do tego ten miliard i gdzie jesteśmy? Niestety, niedaleko. Tak w połowie drogi między Jowiszem (średni promień orbity ok. 770 milionów km) a Saturnem (średni promień orbity ok. 1400 milionów km). Do najbliższej sąsiedniej gwiazdy jest z Ziemi ok. 40 BILIONÓW kilometrów, czyli 35 TYSIĘCY razy dalej – a to tylko pierwsza inna gwiazdka po drodze. Ludzie nie mają świadomości, jak rzeczywiście wielki jest Wszechświat – pytanie tylko, czy należy o to winić niedokształcenie, czy pokazywanie bzdur w filmach „science”-fiction?