Przyszła kolej na Marsa, o którym już kiedyś powiedziałem, że jest niewydarzoną planetą. A dlaczego? Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, Mars jest wyraźnie mniejszy niż Ziemia (promień około 53% ziemskiego, masa niecałe 11% ziemskiej, grawitacja niecałe 40% ziemskiej), przez co szybciej stygnie. Po drugie, Mars okrąża Słońce w odległości średnio 228 mln. km, czyli półtora razy dalej niż Ziemia (150 mln. km), przez co dociera do niego mniej energii ze Słońca. Po trzecie wreszcie, wnętrze Marsa zawiera więcej siarki niż wnętrze Ziemi, przez co powstające w nim polisiarczki żelaza mają większą lepkość niż samo ciekłe żelazo i łatwiej krzepną. To zaś oznacza, że wnętrze Marsa zestaliło się całkowicie już dawno temu, przez co zamarła działalność wulkaniczna (a zatem i emisja CO2 do atmosfery, intensyfikująca efekt cieplarniany, który podgrzewałby zewnętrzne części planety) i zanikła też magnetosfera chroniąca przed zwiewaniem atmosfery przez wiatr słoneczny.
W istocie Mars utracił tę ochronę już ok. 4 mld. lat temu. Z tego powodu tracił też szybko atmosferę, co oznaczało spadek ciśnienia i intensyfikację parowania wody. Resztki marsjańskiego oceanu zanikły prawdopodobnie ok. 2 mld. lat temu. Ale oznacza to, że ocean istniał na Marsie przez ponad 2 miliardy lat! To aż nadto na powstanie życia, nawet jeśli ewolucja na Marsia działałaby trochę wolniej z uwagi na mniejszą ilość energii (na Ziemi życie powstało prawdopodobnie w 100-200 milionów lat po utworzeniu się oceanu). Dzisiejszy kolor powierzchni Marsa – Czerwonej Planety – pochodzi od dużej zawartości tlenku żelaza(III) w marsjańskim pyle.
Rok trwa na Marsie 687 ziemskich dni, ale dzień marsjański, zwany „sol”, przedziwnym zbiegiem okoliczności ma 24 godziny i 40 minut, czyli prawie tyle samo, co dzień ziemski! Także nachylenie Marsa do płaszczyzny orbity, wynoszące 25,2°, jest bardzo podobne jak Ziemi (23,5°), a to oznacza, że na Marsie występują pory roku tak jak na Ziemi, tyle że są chłodniejsze.
W przeciwieństwie do zasłoniętej gęstymi chmurami Wenus, powierzchnia Marsa jest wyraźnie widoczna dla ziemskiego obserwatora. Tak wyraźnie, że niektórzy astronomowie dostrzegli tam nawet coś, czego nie było, czyli „kanały”. W XIX wieku obserwacje (głównie włoskiego astronoma Schiaparellego) przez niedoskonałe teleskopy pokazywały istnienie długich, liniowych struktur na powierzchni planety, a ponieważ wiedziano już o istnieniu na Marsie lodowych czap polarnych (podobnych jak na Ziemi), łatwo było wyciągnąć wniosek, że to Marsjanie zbudowali kanały w celu transportowania wody w cieplejsze okolice. Dlatego tak często pojawia się w literaturze i filmach SF motyw istnienia cywilizacji marsjańskiej, która dokonuje nawet od czasu do czasu inwazji na Ziemię.
Już na początku XX wieku dokładniejsze teleskopy umożliwiły jednak stwierdzenie, że żadnych kanałów na Marsie nie ma, a to, co „widziano”, było złudzeniem optycznym. Najdowcipniejsze rozwiązanie podał Stanisław Lem w „Podróży XX” Ijona Tichego („Dzienniki gwiazdowe”):
„Wyniki rozruchu przeszły najgorsze oczekiwania; awaria szła za awarią. Zamiast wyhamować łagodnie i zsynchronizować się z normalnym upływem czasu, KWAK wyżarzył Marsa eksplozją i obrócił go w jedną pustynię; wszystkie oceany wyparowały i ulotniły się w przestwór, a spieczona skorupa planety popękała, tworząc sieć niesamowitych, szerokich na setki mil rowów. Stąd poszła w XIX wieku hipoteza kanałów marsjańskich. Ponieważ nie życzyłem sobie, aby wcześniejsza ludzkość doszła naszej akcji, bo mogło to w niej zrodzić szkodliwe kompleksy, kazałem wszystkie kanały dokładnie zacementować, co też inż. Lavache zrobił koło 1910 roku; późniejszych astronomów nie zdziwiło ich zniknięcie, bo złożyli rzecz na karb złudzenia optycznego poprzedników.”
Jednak udowodnienie nieistnienia kanałów nie przeszkadzało autorom SF, a nawet niektórym naukowcom w podtrzymywaniu hipotezy o istnieniu cywilizacji nawadniających wyschniętą na kość planetę. W słynnym cyklu barsoomskim Edgara Rice Borroughsa (tego, co wymyślił Tarzana) na Marsie istnieje wiele różnych gatunków rozumnych, które tworzą walczące ze sobą cywilizacje. Ziemianin, John Carter, teleportuje się na Marsa i przeżywa tam masę przygód, włącznie ze zdobyciem renty, to jest tfu, ręki marsjańskiej królewny (i całej reszty zresztą też).
Moją ulubioną staroświecką wizję Marsa zawierają opowiadania Stanleya G. Weinbauma, pisarza, który obdarzony był niesamowitą wyobraźnią, jeśli chodzi o wymyślanie niezwykłych istot. Na jego Marsie istnieje np. gatunek nierozumnych, nieśmiertelnych istot opartych na krzemie, które żywią się marsjańskim piaskiem, a z wydalanej krzemionki budują piramidy. Ale są i cywilizacje rozumne, np. istot strusiopodobnych (jedna z nich, bardzo przyjazny osobnik imieniem Twill, nawiązuje nawet bliski kontakt z Ziemianami), które kiedyś odwiedziły Ziemię i przekazały prymitywnym ludziom wiele cennej wiedzy. Wielu pisarzy, w tym zarówno Borroughs, jak i Weinbaum, uważa przy tym Marsa za planetę „starszą” od Ziemi, co jak już pisałem, jest niemożliwe. A najwybitniejszą książką o „Marsjanach” są „Kroniki marsjańskie” Raya Bradbury’ego, które bardzo polecam, bo jest to rzecz bardzo poetycka i ciekawa.
Wracając zaś do rzeczywistości, należy zauważyć, iż od jakiegoś czasu dysponujemy dowodami na to, że ciekła woda na Marsie istniała – na zdjęciach widzimy wyschłe koryta rzek, dawne wybrzeża klifowe, ślady podmywania terenu i powodzi. Mało tego, woda rzeczywiście na Marsie istnieje i dziś, gdzieniegdzie w stanie ciekłym (aczkolwiek tworzy bardziej błotne kałuże niż prawdziwe sadzawki). Niedawno znaleziono nawet cały krater wypełniony lodem wodnym.
A skoro już o kraterach mowa, warto wspomnieć, że jest ich na Marsie dużo, gdyż planeta nie jest chroniona przez atmosferę (jest ona rzadka, ciśnienie wynosi tam 6 promili ciśnienia ziemskiego na poziomie morza). Ale znajdziemy tam nie tylko kratery meteorytowe – dopóki Mars był ciepły w środku i działał na nim wulkanizm, wulkany mogły sobie rosnąć, ile chciały. Na Marsie nie było tektoniki płyt, czyli podziału skorupy na ruchome kontynenty, co oznaczało, że plama gorąca w płaszczu planety, będąca źródłem magmy dla wulkanu, pozostawała cały czas w jednym miejscu. I tak powstał np. wulkan tarczowy Olympus Mons, najwyższa znana góra w Układzie Słonecznym, która mierzy 25 km wysokości (jakieś trzy Mount Everesty) i zajmuje powierzchnię mniej więcej Francji.