"Dzień niepodległości" (ID4), reż. Roland Emmerich, 1996
Jeśli lubisz, Czytelniku, efekty specjalne, to namawiam – wybierz się na ten film do kina. Jeśli zaś efekty specjalne są Ci obojętne, to trzymaj się od niego z daleka, nawet jeśli jesteś miłośnikiem fantastyki (poprawka: zwłaszcza jeśli jesteś miłośnikiem fantastyki).
Wątek fantastyczno-naukowy jest w Dniu niepodległości całkiem poprawny. Tyle tylko, że ograny: ileż to już znamy książek, filmów i gier komputerowych o inwazji z Kosmosu. Gdybyż twórcy się do niego ograniczyli… Ale oczywiście musieli, mając tak wysoki budżet, zrobić z tego typowo hollywoodzkie, moralne widowisko. W efekcie powstało coś na kształt Budowniczych piramid, gdzie piramidy budują faraonom jacyś protochrześcijanie, albo Dżyngis Chana, w którym John Wayne udawał chana, Indianie udawali Mongołów, a piaski Arizony udawały piaski Azji. Jak zwykle, prawi zostają wynagrodzeni, wedle wymowy czytanek dla szkółki niedzielnej, wyśmianych już przez Marka Twaina; zgodnie z regułą filmu amerykańskiego, blondynki przeżyją, a brunetki skończą marnie (w tej ostatniej roli słodka idiotka, koleżanka striptizerki – czy to jest zawód dla pobożnej amerykańskiej kobiety?).
Mimo iż w filmie widać pewne usiłowania stworzenia wielkiego, epickiego obrazu, ten uniwersalizm jest raczej płaskiej natury. Tu ktoś powie coś po japońsku, tam po rosyjsku, gdzie indziej po arabsku, i tyle. Wypadałoby się uczyć od niejakiego Spielberga, który w Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia jakieś dwadzieścia lat temu bez trudu pokazał coś wszechogarniającego całą planetę (choć i u niego wszystko skończyło się w USA). W Dniu niepodległości wielkie są tylko statki obcych.
USA to bez mała centrum Kosmosu. Amerykanie uwielbiają oglądać w kinie lub czytać w książce, jak ktoś rozpieprza ich kraj – najlepiej w jakiejś dalekiej przyszłości lub przeszłości, a jeśli nie – to w sposób całkowicie nieprawdopodobny. Cóż w tym dziwnego, przecież w japońskich bajkach o potworach Godzilla lub inna bestia zawsze tratowała Tokio, a nie Małkinię. Pasuje to bez pudła do mentalności dzieciaków, dla których ten film nakręcono. Podobną mentalność mają zresztą bohaterowie, a już zwłaszcza amerykański prezydent, który pod koniec filmu musi osobiście sobie postrzelać do złych, bo kiedyś służył podczas wojny w Zatoce Perskiej.
Politycznie Dzień niepodległości jest również poprawny. Mamy tutaj Żyda, który jest geniuszem elektroniki, Afroamerykanina, który jest geniuszem pilotażu, i białego (WASP‑a), który jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jako dyżurny błazen występuje ojciec Żyda, jako nawrócony wykolejeniec – alkoholik-weteran Wietnamu, jako ziemski utrudniacz – minister obrony, jako wyciskacze łez – oczywiście kobiety. Są w sumie ze trzy: piękna czarnoskóra striptizerka, z którą geniusz pilotażu żyje na kocią łapę (ale ożeni, ożeni! – choćby po to, żeby mogła zostać wdową i odebrać polisę po poległym bohaterze); średnia żona Żyda, z którą ten żyje w separacji (ale wrócą do siebie, wrócą!); wreszcie szpetna żona prezydenta, która nie słucha, co mąż do niej mówi. Prezydent ma najgorzej: w pewnym momencie kobietę mu dranie kosmici zabijają. Poza tym jest jeszcze kilkoro dzieci, jeden pies, banda hipisów (czy może raczej hillbillies) i co najmniej jeden skretyniały naukowiec. Brakuje tylko księdza, ale za to pies musi tradycyjnie przetrwać wszystkie katastrofy, podobnie jak ten w Górze Dantego, który przeżył erupcję wulkanu siedząc niemal na czubku krateru.
Muszę przyznać, że pierwsze sceny filmu wzbudziły we mnie niejaką nadzieję. Albowiem właśnie w tych pierwszych scenach pojawiają się naukowcy w postaci najbliższej rzeczywistości. Widzimy znudzonego doktoranta na dyżurze, podjadającego jakieś smakołyki i grającego w minigolfa. W chwilę później ten sam gość, tym razem podekscytowany do nieprzytomności, budzi swego szefa, a ten na jednej nodze śpieszy do laboratorium. Coś się dzieje. Zaczyna się koszmar. Niestety, dla widza raczej udręka.
Aha, no i jeszcze pojawiają się w tym obrazie kosmici. Są oni zresztą najbardziej przekonywującymi, najmniej papierowymi (w filmie: celuloidowymi), postaciami. Zwłaszcza ten, który robi porządek w Obszarze 51. Bo Obszar 51 oczywiście istnieje, bo statek kosmiczny obcych gdzieś tam się w Stanach rozbił i został potajemnie pozbierany, bo wszystko zostało przed głupimi ludźmi zatajone. A prezydent jest dobry, niczego nie świadomy i utrzymywany w tym stanie przez CIA. Czy może FBI? Już mi się to wszystko myli. Być może agent Mulder zaprowadziłby tu porządek.
Większość recenzji w polskiej prasie, o ile tylko nie były one sponsorowane przez dystrybutorów, wyśmiała Dzień niepodległości bezlitośnie. SF ma jednak to do siebie, że bardzo łatwo ją wyśmiać – w końcu różnym ludziom różne rzeczy mogą wydawać się prawdopodobne. Dużo trudniej zaś, szczególnie osobom z góry uprzedzonym, sięgnąć wnętrza takiego filmu. Wtedy łatwo można zobaczyć, że to, co w nim jest żenujące i płaskie, to niekoniecznie inwazja macek na nasze kobiety, ale ta cała pouczająco-patriotyczna papka, która została przez hollywoodzkich speców od zarabiania pieniędzy doczepiona.
Patrząc na fantastyczno-naukowy dorobek filmu ostatnich piętnastu lat [tekst powstał około 1997 roku], zaczynam mieć bardzo nieprzyjemne odczucia. Odczucia, które potwierdzają, że Lucas, realizując jedną z lepszych produkcji „SF” w historii – cykl Gwiezdnych Wojen – w istocie wykończył filmową fantastykę. Zwrócił bowiem na nią uwagę możnych, którzy dotąd nie chcieli uwierzyć, by na takich bajeczkach dla dużych dzieci można było zbić szmal. A kiedy już uwierzyli, zaczęliśmy otrzymywać takie „arcydzieła”, jak Moja macocha jest kosmitką, Głupcy z Kosmosu, Interkosmos czy Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki. Dopisek z 2021 roku: Ad astra, Life, Niebo o północy albo megaknoty w rodzaju Ciemnej strony Księżyca, Śledztwa na Księżycu, Geostormu i Nieznanego obiektu.
[Ilustracja wiodąca: Illustration 125917868 / Moviegoer © Ernest Akayeu | Dreamstime.com]