Prawdziwe oblicze Czerwonego Kapturka

Czerwony Kapturek szedł leśną ścieżką do Babci. Podśpiewywał sobie, ale nie dlatego, że było mu szczególnie wesoło, raczej dla dodania sobie odwagi — bał się wilka. Taki wilk potrafi nieźle dopiec, zwłaszcza na starość; nawet schylić się nie można, jak się za młodu zbyt długo przesiadywało na zimnych kamieniach.

Szedł zatem Czerwony Kapturek przez las. Słoneczko przypiekało, aż trawa na polanach zwijała się z pełnym wyrzutu skwierczeniem. Koszyczek z wiktuałami był cholernie ciężki, więc spod czerwonego kapturka Czerwonego Kapturka gęsto płynęły krople potu, które ocierał batystową chusteczką z kunsztownie wyhaftowanym monogramem. Dostał ją w prezencie. Babcia lubiła haftować po imprezach.

Ptaszki bezsensownie ćwierkały, nie dostrzegając ciężaru egzystencji. Koniki polne z tętentem ganiały pod trawą za klaczami polnymi — ot, ruja i porubstwo. Lecz Czerwony Kapturek tego nie widział, a gdyby nawet zobaczył, i tak by nie zrozumiał. Był za mały; dorośnie, to zrozumie.

Muchy… ale dajmy może spokój muchom. Nie mają one żadnego znaczenia dla fabuły, rozwijającej się raźnym truchtem i potykającej tu i ówdzie o korzenie, w miarę jak Czerwony Kapturek zbliża się do polanki, na skraju której stoi bungalow Babci.

Czerwony Kapturek wstąpił na działo… to jest, przepraszam, na ganek, i pociągnął za sznur od dzwonka. Rozległo się dyskretne stukanie, na które nieco zachrypnięty baryton… hm… Babci… odpowiedział:

— Proszę!

Czerwony Kapturek nacisnął klamkę i wszedł. W środku panował półmrok, niemniej jednak Kapturek mógł zauważyć, że spoczywająca w kuszącej pozie na kozetce… hm… Babcia przygląda mu się badawczo.

— Co ci się stało w głowę, Czerwony Kapturku? — zapytała.

— Potknęłam się o korzeń — objaśnił Kapturek — i dałam czołem w pień. Ale, ale, Babciu, dlaczego masz takie duże oczy?

— Byłam u okulisty i zakropili mi atropiny — odpowiedziała… hm… Babcia. — Czy naprawdę musimy przerabiać to w całości?

— Cóż… chyba nie — odparł Czerwony Kapturek. — I tak wszyscy znają to już na pamięć. Jesteś więc Wilkiem, nieprawdaż?

— Niesamowite, Holmesie, jak na to wpadłeś? — zaironizował Wilk.

— Elementarne. Babcia nie stosuje wody po goleniu — rzekł Czerwony Kapturek.

— Chyba powinnaś użyć czasu przeszłego… — rzucił od niechcenia Wilk.

W bungalowie jakby pomroczniało.

— Ty ją naprawdę… tego…? — rzucił od niechcenia Czerwony Kapturek.

— Nie, — sprostował z niesmakiem Wilk — ja ją zjadłem.

Nastała minuta ciszy.

— I co, boisz się mnie, dziewczynko? — zapytał wreszcie Wilk.

— Nie bardzo — odpowiedział Czerwony Kapturek. — Sądząc zresztą po śladach walki, jaką musiałeś stoczyć z Babcią, jesteś cieniarz…

Rzeczywiście, w pomieszczeniu walały się, zmiecione niedbale pod ściany, połamane sprzęty, zgruchotane naczynia, a nawet dwa kawałki marmuru, które wyglądały jak ręce Wenus z Milo. Wilk poczuł się jednak dotknięty.

— Ja cieniarz?!!! — zaryczał, aż daszek bungalowu wzleciał nieco w górę. — Poczekaj chwilę, a zaraz zaczniesz się bać!

To rzekłszy, zerwał się z kozetki, natężył nad Czerwonym Kapturkiem i wyciągnął ku niemu swe pazurzaste łapska.

— Powinieneś zrobić sobie manicure — zauważył Kapturek. — A poza tym co z ostatnim życzeniem?

— Życzeniem?! Moim życzeniem jest cię pożreć i z pewnością nie będzie ono ostatnie! — Wilk wyraźnie nie wykazał się wystarczająco wysokim poziomem intelektualnym.

— Ostatnim przedśmiertnym życzeniem — wyjaśnił cierpliwie Kapturek. — To znaczy moim życzeniem, bo przypuszczam, że ja tego żarcia nie przeżyję.

Wilk przyhamował i zastanowił się.

— No, niech będzie — zezwolił ostatecznie.

— Chodź więc ze mną — Czerwony Kapturek skierował się do drzwi. Wilk szedł za nim przez klomby aż do pniaka zwalonego przez wichurę drzewa, na którym Babcia lubiła była… ale spuśćmy może na to zasłonę niepamięci.

Czerwony Kapturek zatrzymał się przy pniaku i zwrócił do Wilka:

— Czy mógłbyś pochylić się nieco i oprzeć głowę o ten kloc?

— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem — Wilk zarechotał basowo, jakby udał mu się świetny dowcip, po czym przykląkł dwornie na jedno kolano i spełnił prośbę Kapturka. Na dodatek przymknął oczy, jak do drzemki, do której, trzeba przyznać, owo sielskie letnie popołudnie nastrajało w sposób wyjątkowy.

Na to Czerwony Kapturek splunął w garście, zatarł ręce i ze zręcznością ekwilibrysty albo prestidigitatora… chwileczkę, skąd w gruncie rzeczy mała dziewczynka miałaby znać takie słowa? Zatem z właściwą sobie zręcznością wydobył z małego koszyczka wielki topór i jednym ciosem uciął Wilkowi kosmaty łeb.

Ptaszki na chwilę przestały ćwierkać i cały Wszechświat wstrzymał swój bieg.

Następnie Czerwony Kapturek zachichotał złowieszczo i fachowym ruchem, dwoma palcami, starł juchę z ostrza.

— Głupek — rzucił w stronę resztek Wilka. — A niby dlaczego noszę czerwony kapturek?

Tychy-Katowice, 97.05.21

PS. Jeśli ktoś wykrył podobieństwo puenty do jednego z opowiadań Andrzeja Pilipiuka o Jakubie Wędrowyczu, to chciałem zauważyć, że jest ono zapewne przypadkowe. A jeśli nie, to mój tekst jest wcześniejszy i był publicznie prezentowany w radiu w 1997 roku – w jednej ze swoich audycji przeczytał je Tomek Beksiński.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *