Dzień 2. – Vulcano
Wyspa Vulcano (cóż za oryginalna, kreatywna nazwa) jest nieco mniejsza od Lipari i znajduje się najbliżej Sycylii. Stała populacja wyspy liczy niecałe 1000 osób. Prócz trzech osad na wyspie znajdują się cztery stożki wulkaniczne, w tym jeden wulkan czynny. Dodatkowo jeden wulkan tworzy małą wysepkę połączoną z Vulcano groblą dostępną przy dobrej pogodzie. O ile na Etnie dawał po gardle dwutlenek siarki, to na Vulcano prawie wszędzie czuć było wonny aromat siarkowodoru. Siarka była też widoczna (w postaci żółtego osadu) na skałach i zboczach, ale źródłem aromatu były gorące źródła. Jedna sadzawka błotna jest nawet dostępna dla turystów, ale jakoś nie pociągała mnie idea moczenia się w błocie cuchnącym zgniłymi jajami.
Vulcano przez większość czasów historycznych pozostawała niezamieszkana. Starożytni Rzymianie przypływali tu po surowce takie jak siarka i ałun, a także drewno. W XIX wieku na wyspie mieszkał szkocki filantrop i przedsiębiorca James Stevenson, który wybudował sobie willę i zasadził winnice. Jednak w pewnym momencie na Vulcano doszło do trwającej dwa lata erupcji i Stevenson wyjechał, sprzedawszy swoją posiadłość miejscowym (willa przetrwała do dziś).
W starożytności wyspa nosiła nazwę Thérmessa i była przez Greków uważana za siedzibę jednej z kuźni Hefajstosa, boga kowali, rzemiosła i wulkanów (jego łacińskim odpowiednikiem był niejaki Wulkan). W czasach bardziej nowożytnych Hirohiko Araki, japoński twórca komiksów, uczynił z niej miejsce finałowej walki między głównymi postaciami mangi „JoJo’s Bizarre Adventure”.
Część wycieczki poszła wspinać się na krater, niestety przez głupotę założyłem w ten dzień sandały zamiast adidasów i nie mogłem do niej dołączyć. Zdjęcia wydobyłem od syna 🙂
Reszcie pozostało obsmażanie i kąpiel w morzu. I to okazało się fantastycznym zamiennikiem, gdyż po pierwsze plaża na Volcano jest bardzo ciekawa – składa się z czarnego „piasku” będącego produktem wulkanów. A po drugie niewielka zatoczka, nad którą siedzieliśmy, jest miejscem absolutnie bajkowym – trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce dla relaksu (chyba żeby nie było tylu turystów). Zdjęcia nie przekazują czaru tego miejsca.
Po przegryzieniu jakiegoś drobiazgu w ramach lunchu – na Sycylii i w okolicy bardzo popularne są tzw. arancini, panierowane kulki z ryżu, nadziewane mięsem lub mozarellą, bardzo smaczne i sycące – wróciliśmy na statek i ruszyliśmy w drogę powrotną.