Ken Bensinger Czerwona kartka, tłumaczenie Bartosz Sałbut, Sine Qua Non, 2022
Korupcja w piłce nożnej i zawodowym sporcie nie jest niczym nowym. Rozmiary patologiczne zaczęła osiągać gdzieś w latach 90., które odznaczyły się przerabianiem coraz to innych rozgrywek na maszynki do robienia pieniędzy (Liga Mistrzów, najpierw w klubowych rozgrywkach piłkarskich, potem w innych dyscyplinach) albo wymyślaniem całkowicie nowych, czasem totalnie abstrakcyjnych (siatkarska Liga Światowa, w lekkoatletyce Golden Four, zastąpiona przez Golden League, zastąpiona przez Diamond League z zaangażowaną coraz większą kasą).
Oczywiście ta galopująca komercjalizacja przyniosła kibicom określone korzyści w postaci zwiększenia liczby rozgrywek na wysokim poziomie (dawny Puchar Europy Mistrzów Krajowych wygląda przy dzisiejszej Lidze Mistrzów jak zawody podwórkowe), ale ma też swoją ciemną stronę. Handel piłkarzami za kwoty rutynowo już idące w dziesiątki milionów euro (topowa dwunastka poszła za sto kilkadziesiąt, a „rekordzista” Neymar – za 222 miliony!) budzi spore wątpliwości z etycznego punktu widzenia, no ale kto bogatemu zabroni. O ile można nawet powiedzieć, że przynosi korzyści komuś poza bezpośrednimi beneficjentami tych kwot, to w przypadku handlu prawami do transmisji z dużych imprez sportowych sprawa ma się inaczej.
Załóżmy na przykład, że jakaś federacja sportowa dysponująca prawami do transmisji z jakiegoś turnieju (nazwijmy ją sobie FRAFA od ang. fraud „oszustwo”) sprzedaje je za, powiedzmy, 10 milionów dolarów (w przypadku najgłośniejszych zawodów to śmieszna suma, ale niech będzie). Bezpośrednio telewizjom. Każda telewizja może przyjść do FRAFA i kupić te prawa za 10 milionów; zysk FRAFA zależy więc od tego, ile telewizji się zgłosi (ich liczba × 10 melonów). Może wyjść miliard, ale może też dużo mniej, wszystko zależy od tego, jak dobrze FRAFA zareklamuje dane zawody. Jednak wtedy żeby zarobić, FRAFA musi się napocić, a o wiele fajniej jest obżerać się w drogich restauracjach albo byczyć w najbardziej luksusowych hotelach świata nie robiąc nic.
I wtedy nagle pojawia się pośrednik – jakaś agencja specjalizująca się w takim handlu albo i nie, nazwijmy ją Bribe Play* – i mówi: Sprzedajcie prawo do dysponowania prawami do transmisji nam, na wyłączność. Damy wam od ręki 50 milionów oficjalnie (plus drugie tyle pod stołem w ramach łapówek dla zgrai prezesów i wiceprezesów [a nie, jak jest w tłumaczeniu „Czerwonej kartki”, prezydentów i wiceprezydentów]) plus po 10 milionów za każdą telewizję, która kupi prawa do transmisji od nas.
*Istniała agencja pośredniczenia w handlu prawami do transmisji i reklam o nazwie „Full Play”. Jej twórcom jakoś nie wadziło, że to wymawia się prawie identycznie jak foul play, czyli „faul, nieczysta gra”.
W tym momencie na dzień dobry, nie robiąc absolutnie nic, FRAFA dostaje sto dużych baniek oraz jeszcze po 10 za każdą telewizję, która kupi prawa do transmisji od pośrednika. Ten zaś chce nie tylko odzyskać „zainwestowaną” kwotę, nie tylko chce zarobić na handlu prawami do transmisji, ale w dodatku chce zarobić dużo. Bo jego prezesi i wiceprezesi też lubią obżerać się w drogich restauracjach albo byczyć w najbardziej luksusowych hotelach świata.
Bribe Play chce zacząć zarabiać na handlu tymi prawami jak najszybciej i jak najwięcej, więc ustala cenę na 50 milionów. Telewizje świata mówią gremialnym chórem „o rany!”, na co Bribe Play pokazuje im międzynarodowy znak pokoju pt. „fakju” i odpowiada: „Cóż, możecie kupić od nas po takiej cenie albo nie kupić wcale. Sorry Winnetou, ale interes to biznes”.
Telewizje z bogatszych/większych krajów wysupłują po 50 dużych baniek, po czym prezesi, wiceprezesi i podlejsi działacze Bribe Play oraz prezesi, wiceprezesi i podlejsi działacze FRAFA mogą już obżerać się w drogich restauracjach albo etc. Oni zyskują, ale to jest system naczyń połączonych i ktoś musi stracić. Kto traci? Ano, jak u Piwowskiego, „pan traci, pani traci, my tracimy”. Tracą kibice, ludzie – dlatego, że telewizja to biznes, nie filantropia. Pomijając państwowych nadawców, którzy może nie wszędzie działają jako tuba propagandowa rządu mająca w sempiternie wszystko inne, ale których też już w coraz mniejszym stopniu stać na te dziesiątki i setki milionów. Najbardziej rzutkie są obecnie telewizje prywatne, które owszem, szarpną się na zawyżoną kwotę, ale potem tak samo będą chciały ją odzyskać i zarobić, bo ich prezesi i wiceprezesi lubią obżerać się etc. Czasem nawet, jeśli Bribe Play łaskawie pozwoli, odsprzedadzą licencję uboższym, ale np. niepełną albo nie live. Przypomnijmy sobie, jak było w przypadku siatkarskich MŚ organizowanych w 2014 roku w Polsce, kiedy to telewizja na „P” podebrała prawa do transmisji TVP jeszcze nie piss, a potem z wielkimi oporami i pod groźbą kary sądowej pokazała łaskawie w paśmie otwartym mecze Polaków. Dobrze, że nie odpadliśmy wtedy w pierwszej rundzie. A zatem:
- Kibice w ubogich krajach nie obejrzą danych zawodów normalnie (czyli w całości i na żywo). Może jakieś skróty i retransmisje.
- Kibicom w bogatszych krajach da się wybór:
- PPV czyli zapłać, a obejrzysz (dodatkowo, bo płacimy już przecież za kablówkę/TV sat/łotewer);
- płatne kanały telewizyjne (dodatkowo, bo płacimy już jw.);
- upstrzenie transmisji zarąbistą liczbą reklam – być może młodsze pokolenia są już uwarunkowane tak, że nachalna wszechobecna reklama im nie przeszkadza, ale ja nienawidzę reklam, które uważam za medialne gówno, niepotrzebnie marnujące nam sporo życia (szczególnie na sportowych kanałach na „E”, które np. w transmisjach z turniejów tenisowych potrafią wpychać jeden i ten sam spot reklamowy w każdą przerwę między gemami; nie rozumiem też, dlaczego dręczy się mnie reklamami na kanałach, za które już zapłaciłem dodatkowo – tu mam na myśli np. te na „C” ze znaczkiem po pińcet).
Jeszcze jedna strona tego kija to nieobecność w mediach mniej popularnych dyscyplin (albo tych, które macherzy od pośredniczenia uznają za nieatrakcyjne – a błędne koło marketingu powoduje też, że za nietrakcyjne uznaje je większość potencjalnych reklamodawców, no bo po co „marnować” kasę na sponsorowanie jakiś zawodów, skoro logów sponsorów nie pokaże telewizja). Przykładowo w naszym kraju jeszcze siatkówka, żużel, skoki narciarskie i kosz mają się bardzo dobrze, jednak już piłkę ręczną, zawody pływackie, jazdę konną oglądamy w polskich telewizjach wyłącznie podczas wielkich imprez. Ale tylko takich naprawdę wielkich, bo nawet zawody międzynarodowe organizowane w naszym kraju się nie przebijają, pomijając jakieś niszowe podkanały poupychane gdzieś na uboczu kablówki. Natomiast takie rzeczy, jak szermierka, wioślarstwo i kajakarstwo, czy zimą krajowe zawody narciarskie inne niż skoki, nie są pokazywane praktycznie wcale.
O tym, że pośrednictwo jest jedną z patologii koprokapitalizmu, autor książki jednak nie wspomina – a przecież ta patologia dotyczy nie tylko światowego sportu, ale też firm lokalnych, w normalnych warunkach stanowiących fundament gospodarki. Są one często zmuszane do płacenia haraczy pośrednikom – dystrybutorom, właścicielom portali internetowych itd. Wróćmy jednak do zarabiania na sporcie.
Łapówkarstwo jest notoryczną praktyką przy wybieraniu gospodarzy wielkich imprez, zwłaszcza tych tradycyjnie przechodnich, takich jak igrzyska olimpijskie i turnieje finałowe mistrzostw świata – głównie w piłce nożnej, ale przecież i finał MŚ w piłce ręcznej mężczyzn w 2015 roku odbył się w Katarze. Katar, jak wiadomo, słynie z piłki ręcznej, a jego reprezentacja ma długą listę sukcesów… zaczynających się w zasadzie od 2012 roku, rok po przyznaniu Katarowi organizacji MŚ! Tyle musiało potrwać, zanim szejkowie sklecili sobie drużynę z kupionych na całym świecie zawodników (OIDP głównie w azjatyckich krajach poradzieckich), którym zmieniono nazwiska na arabskobrzmiące.
Jeśli ktoś się łudzi, że jakieś znaczące ułamki tych krociowych sum krążących w krwiobiegu prezesów i wiceprezesów idą na rozwój dyscypliny, to może przestać. Nawet tak popularny u nas żużel (mamy w końcu jedną z najsilniejszych lig świata, podobnie jak w siatkówce) musi być wspierany z pieniędzy publicznych, bo kluby nie są w stanie się samofinansować ze sprzedaży biletów i reklam. Na wspieranie sportu światowe federacje dają znikomą kasę, fasadowo, i jeszcze często jest ona zagarniana przez działaczy lub odpowiednio zorganizowane firmy „usługowe”.
Na tym tle opisująca to wszystko „Czerwona kartka” Bensingera jawi się raczej jako „chwilowa przerwa w grze”, i to taka, którą odrobi się w czasie doliczonym. Miejscami z tej książki robi się żenujący pean na cześć dzielnych amerykańskich chłopców z FBI, którzy Odkryli Korupcję w Piłce Nożnej, przez 10 lat prowadzili dochodzenie, napisali milion stron(sic!) materiałów dla prokuratury i sądu, i… nic się nie stało. A, przepraszam, paru dziadków w rodzaju Blattera ustąpiło ze stanowisk, a na więzienie skazano… trzech ludzi spośród stu kilkudziesięciu oskarżonych!
Reszta wywinęła się podejmując współpracę z amerykańską prokuraturą albo z uwagi na „zły stan zdrowia” (bodajże jeden nawet umarł), ewentualnie wymigała się od ekstradycji do USA dzięki wydajnej pomocy lokalnych rządów, które niby prowadziły „własne dochodzenie”, ale tak jakoś niemrawo i ostrożnie, że do dziś nikomu to nie zaszkodziło, chyba że przypadkiem zadławił się krułasantem przy lekturze porannej prasy. Natomiast obecny prezes (nie „prezydent”!) FIFA, łysy Ochódzkino, jest, jak było widać w grudniu 2022, w znakomitej komitywie z szejkami, którzy kupili sobie mundial dla Kataru. Co zabawne, jest to niemalże kolega, a przynajmniej krajan Blattera – obaj to Szwajcarzy z prowincji, ich rodzinne miasteczka są, jak podaje Bensinger, oddalone zaledwie o 10 kilometrów.
Czyli nic się nie zmieniło.
Pisze o tym otwarcie Michał Kołodziejczyk, dyrektor C+ Sport, w dodatkowym posłowiu do polskiego wydania. Dodanie tego posłowia jakby sugeruje, że oryginalny autor książki niespecjalnie się chwali tym, że było jak jest, o ile nie gorzej (a Ochódzkino może się okazać jeszcze gorszy niż Blatter). Bensinger niby wspomina, że niewiele osób trafiło za kraty, a ci, co tracili na łapówkach, spekulowaniu biletami na mecze i zagarnianiu federacyjnej kasy na prywatne fałszywe konta „działaczy”, nie uzyskali żadnej rekompensaty, choćby w postaci gorzkiej satysfakcji. Ale czyni to jakoś mimochodem, bez podkreśleń, jaki to skandal. No to przepraszam, ale wydaje mi się jednak, że to długotrwałe dochodzenie o wysokich kosztach było trochę marnowaniem pieniędzy amerykańskiego podatnika i nie wiem, czy orzeczone przepadki mienia to pokryły. Zwłaszcza że zapewne część z nich cofnięto w wyniku apelacji (FRAFA, to jest pardąsik, FIFA podjęła takie starania i początkowo niewiele wskórała, ale nie wiem, czy sprawa nie została ostatecznie rozstrzygnięta dopiero po ukazaniu się tej książki).