John M. Ford, Czekanie na smoka, tłum. Anna Reszka, Wyd. Mag, 2022
„Czekanie na smoka” z 1983 roku jest powieścią z gatunku fikcji historycznej. Jej akcja rozgrywa się w alternatywnej renesansowej Europie, w której istnieją wampiry i magia, a dominującą siłą jest wciąż cesarstwo bizantyjskie. Główną jednak różnicą jest to, że cesarz Julian Apostata, który panował 25 lat po Konstantynie „Wielkim” i próbował przywrócić dominującą rolę starej rzymskiej religii w miejsce coraz bardziej rozpanoszonego chrześcijaństwa, zdołał narzucić Europie prawo o tolerancji religijnej. W prawdziwej historii zmarł przedwcześnie, w wieku zaledwie 32 lat, zabity prawdopodobnie przez chrześcijańskiego żołnierza, i jego działania nie przyniosły skutków. Za to w „Czekaniu na smoka” – co jest z pewnością najciekawszym pomysłem Forda – Apostata stworzył świat, w którym istnieje wiele równoprawnych religii i chrześcijanie nie mogą się rządzić tak jak robili to w rzeczywistości.
Cesarstwo bizantyjskie – które nie padło tu ofiarą pobożnych zbójów z czwartej „krucjaty” – dąży do opanowania jak największej części dawnego terytorium Rzymu, w szczególności Włoch i Francji. Trójka głównych bohaterów książki Forda to Hywel, angielski chłopiec wykazujący zdolności magiczne (które nie są zbyt mile widziane w Anglii), Dimitrios, bizantyjski chłopiec z arystokratycznego rodu (prześladowanego przez cesarza jako rywale do tronu) oraz Cynthia Ricci, Włoszka, młoda lekarka (wplątana w intrygę, której celem jest uśmiercenie władających Florencją Medyceuszy). Poznajemy ich najpierw z osobna, a potem ich losy się splatają – ale już po przeskoku do dorosłości. Wszystko to jest jednak opisane w sposób bardzo chaotyczny i pogmatwany. Niestety powieści o intrygach politycznych trudno się pisze i niewielu autorów fantastyki dorównało tu Frankowi Herbertowi.
Jest to trzecia powieść Forda (który tak jak Apostata zmarł przedwcześnie, w 2006 roku, mając zaledwie 49 lat). Charakteryzuje się jednak jeszcze błędami typowymi dla debiutanta. Należy do nich według mnie przede wszystkim nadmiernie szybkie, teledyskowe niemalże tempo, a także przerost liczby postaci. Bardzo to utrudnia orientację, skoro praktycznie każdy rozdział rozgrywa się w innym miejscu, w otoczeniu innych osób – a spora ich część posługuje się wieloma personaliami. Mamy tu przecież np. angielski zwyczaj nazywania osób ich tytułami, stąd Ryszard Plantagenet jest też nazywany Gloucester, Jerzy Plantagenet (któremu zaszkodziło wino, ale nie wskutek alkoholizmu) – Clarence, zaś rycerz Anthony Woodville – Rivers. W dodatku mniej ważne postacie często błyskawicznie giną i to jeszcze szybciej niż u G.R.R. Martina. W uzyskaniu orientacji nie pomaga ani „nota historyczna”, ani „lista postaci”, którymi autor opatrzył swe dzieło (choćby dlatego, że lista postaci nie obejmuje wszystkich bohaterów książki, a jedynie postacie historyczne przewijające się przez nią w ekspresowym tempie i znikające, zwykle w grobie).
Książka Forda mogłaby być w sumie niezłą powieścią przygodową, gdyby była lepiej napisana. „Lepiej” oznacza chyba w tym przypadku „mniej awangardowo”. Nieustanne przeskoki autora od sceny do sceny, z wątku na wątek sprawiają wrażenie, że czyta się nie powieść, a zbiór opowiadań. Czytelnik nie ma nawet pewności, że są one połączone jakimś wątkiem. Główni bohaterowie to w miarę interesująca grupa postaci – tak rzecz przynajmniej wygląda na początku, gdyż rozdziały ich wprowadzające pokazują osoby o określonej historii. Owe pierwsze trzy rozdziały są zdecydowanie najlepszym fragmentem powieści. Potem jednak wszystko się sypie fabularnie i logicznie, zaś opisy motywacji i zamiarów występujących w książce postaci są przez autora konsekwentnie pomijane. Trudno wobec tego było mi ustalić, o co tym ludziom chodzi, a już na pewno nie jestem w stanie uwierzyć w to, że bohaterów łączą jakieś bliższe uczucia. Rzecz w tym, że autor nie pokazuje w swojej książce niczego, co wskazywałoby na to, że postacie czują cokolwiek do siebie (poza nienawiścią w niektórych układach), np. o sympatii dottoriny Ricci do kuriera Falcone dowiadujemy się już dawno po tym, jak kurier poszedł (z niejaką pomocą panny Ricci) wąchać kwiatki od spodu.
Fabuła, jak się zdaje, polega na tym, że trójka bohaterów bierze udział (o trudnym do określenia znaczeniu) w pomaganiu Ryszardowi Plantagenetowi, królowi Ryszardowi III in spe. Nie bardzo wiadomo, dlaczego to robią i co ich to obchodzi – najbardziej prawdopodobnie wyjaśnienie to że Rysiek i Dimitrios są braćmi z loży, tfu, współwyznawcami Mitry. W końcowej części książki bohaterowie pomagają w osadzaniu Riczarda na tronie Anglii w sytuacji, kiedy konkurentów już teoretycznie zabrakło (ale pojawia się jak deus ex machina niejaki Henryk Tyder, w realu znany bardziej jako Henryk Tudor, późniejszy Henryk VII i ojciec przesławnego Henryka o następnym numerku i sześciu żonach). Wcześniej natomiast król Edward IV Plantagenet York, który wcześniej pogonił króla Henryka VI Plantageneta Lancastra, umiera sobie na jakąś chorobę, jego brat Clarence zostaje utopiony w beczce małmazji (zgodnie z prawdą historyczną), a jego synowie zostają zamordowani (też zgodnie z prawdą historyczną), bo są wampirami (to już, o dziwo, niezgodnie z prawdą historyczną). W wojnie biorą udział smoki, a może tylko jeden smok, który może jest prawdziwy, ale raczej jest wytworem magii, czy dokładniej machiną, na którą jakiś nieznany we wcześniejszej części książki mag nakłada iluzję, dzięki której wydaje się ona smokiem, niezależnie od tego, że potrafi świecić ogniem ze ślepi, ziać ogniem oraz łapać kule armatnie i wypluwać je z powrotem na wroga. Chaotyczne, co? Więcej o smoku później, przy okazji bitwy.
Podstawowy problem autora polega, jak się wydaje, na braku zdecydowania, JAK pisać – to znaczy, czy łatwiejszym narratorem wszystkowiedzącym, czy też takim, który wie tylko tyle, ile może wiedzieć dana grupa postaci. Mam wrażenie, że Ford opowiedział sobie tę historię z użyciem narratora wszystkowiedzącego, a potem napisał ją tak, żeby za dużo zbyt wcześnie nie zdradzać, ale bez nastawienia na realistycznego narratora. W rezultacie akcja się rwie straszliwe, przeskoki fabularne są nie tylko między rozdziałami, ale także w ich środku, a sprawę dodatkowo gmatwa niestaranna typografia, gdyż gwiazdki oznaczające nieciągłości czasem się nie pojawiają (zapewne ze względu na jakąś absurdalną oszczędność pomijano je, gdy wypadały na końcu lub na początku strony).
Bardzo niewiele też wiemy o tym, co motywuje postępowanie bohaterów, przez co wydają się oni ogólnie psychicznie niespójni. Po 300 stronach aseksualności nagle dwójce z trojga głównych postaci autor funduje erotyczne tête-à-tête: Dimitrios, jak się zdawało, zakochany w Cynthii (byli w każdym razie na tyle blisko ze sobą, by dottorina dała mu w twarz nie wiadomo za co), zostaje zaproszony do łóżka przez jakąś kobietę, którą podobno uwolnił albo pomógł uwolnić z Tower, przy czym nie bardzo wiadomo, jakie owa postać ma w ogóle znaczenie dla fabuły, będąc byłą kochanką kilku towarzyszy Ryszarda. Natomiast Cynthia seksuje się z Anthonym Woodvillem, rycerzem teoretycznie bez zmazy i skazy oraz poetą (postać historyczna; doprecyzuję, że chodzi o rycerza-poetę, a nie trójkącik z rycerzem i poetą w osobnych osobach). Z Woodvillem oczywiście acz niespodziewanie łączy ją gorąca miłość (tzn. dowiadujemy się o tym już po seksach). Ale dlaczego się w sobie zakochali i kiedy do tego doszło – tego już nam autor nie zdradza. Oczywiście zawsze jest możliwe, że to miał być one night stand, ale się rozwinął, tak jak w filmie „To tylko seks” z Timberlake’iem i Kunisem.
Trzeci z głównych bohaterów, mag Hywel, nie ma tyle szczęścia, bo w owym czasie przebywa, jak by powiedział dyrektor Klonisz z „Kilera”, w miejscu odosobnienia. To jest jeden z ciekawszych pomysłów w książce, ponieważ znajduje się ono w ciele (nie pytajcie o szczegóły) innego, wrogiego maga, trzymanego w więzieniu przez naszych, bo zaraził wampiryzmem synów poprzedniego króla, przez co trzeba było ich eksterminować (jak wspomniałem wyżej). Hywel uwalnia się nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, w spektakularny sposób kończący też egzystencję wrogiego maga na tym łezpadole. Ale z seksu nici, bo wioskową wiedźmę Mary, z którą łączyło go niejakie uczucie, a być może nawet uprzednie cielesne igraszki, wieśniacy zaciukowują wcześniej sprzętem rolniczym. W sumie, jak to u Forda, nie wiadomo, dlaczego – wcześniej mieszkała u nich kilka dekad i leczyła im chorych (może komuś wyleczyła teściową). Spada na nich za to ciekawa pośmiertna klątwa wiedźmy – otóż znajdują spokój niczym mistrz Szifu z „Kung-Fu Pandy”, siadają gdzie kto stoi i przestają reagować na cokolwiek. Niestety Cynthia wiedziona nie wiadomo czym (sama jest dość mściwa) ich od tego uwalnia.
Ale wdałem się w dygresje, w tzw. międzyczasie rozpoczyna się bowiem ostateczna bitwa pięciu armii, aczkolwiek bez elfów na jeleniach. Smok odpluwa kule, odbierając taktyczne znaczenie artylerii Ryszarda jeszcze trochę III; jeden z bohaterów pomniejszych (na tyle mniejszych, że dotąd o nim nie wspominałem), niemiecki wampir i kumpel Vladka z Rumunii, przygotowuje wybuchową niespodziankę; nadjeżdżają ci, co nie mieli nadjechać; a ci, co mieli nadjechać, nie nadjeżdżają; słowem wszyscy zdradzają wszystkich. Wyjątkiem jest rycerz Woodville, który odjeżdża z pola bitwy, żeby pomóc Cynthii w leczeniu chorej królowej, żony Ryszarda. Tak, dobrze czytacie, rycerz mający walczyć, ale za to niemający bladego pojęcia o medycynie, odjeżdża z pola bitwy w kluczowym momencie batalii, żeby pomóc swojej nagłej ukochanej doktorce.
Ale to oczywiście czary, więc Woodville natychmiast po przyjeździe do Cynthii orientuje się, że zrobił z siebie, jak przystało na rycerza, zakuty łeb, i odjeżdża z powrotem na pole bitwy. Tam tymczasem szykuje się ostatnie starcie Ryśka Trzeciego z Heńkiem Tyderem, po naszemu Tudorem, niemiecki sysun odpala zaminowane pole minowe, urwane członki, to znaczy pardą kończyny latają w powietrzu, a jeden z gości niosących magusa generującego smoka się potyka. Wskutek tego maggus spada na ziemię i wali się o palec u nogi jak nocą o kant szafki, przez co smok iluzyjny dezintegruje się efektownie i nieiluzyjnie, i zasadniczo Heniek zaczyna kapować, że ma przejeb… to jest ten, przewalone. Robi jednak tzw. dobrą minę do złej gry i wyzywa Ryszarda. Na pojedynek znaczy się, co jest o tyle trudne, że Rysiu ma u boku Dimitriosa i Woodville’a, byłby to więc potrzechnajedynek. Wśród mętnych aluzji do legend arturiańskich oraz wycieczek osobistych Heniek dźga Dimiego pod poślednie ziobro, zaś Woodville nadziewa Heńka na bitewną wykałaczkę długości metr osiemdziesiąt, dowodząc w ten sposób, że prawym rycerzem (jednak) jest. A Rysiek nie robi nic i czeka na gotowe, jak to zwykle politycy.
Potem nagle jest już po bitwie i pobitewne ran lizanie (w sensie metaforycznym). Sfriendzonowany Hywel żegna się ze sfriendzonowaną Cynthią (sorki ale nie wiem, kto kogo), która siedzi przy łożu boleści Dimiego (którego zdrowie jest wciąż niepewne na wypadek gdyby autor postanowił olać go w kontynuacji) i odjeżdża w tzw. siną dal z niemieckim wampirem. I następuje z wielką ulgą koniec powieści. Po którym są jeszcze kolejne noty historyczne, w których autor tłumaczy, kto był kim naprawdę i co zrobił w rzeczywistości, jednak w zrozumieniu fabuły powieści to w żaden sposób nie pomaga.
Wrażenia czytelnika nie poprawia też strasznie egzaltowany wstęp pióra innego autora fantasy, nawet bardziej znanego w Polsce niż Ford. W naszym kraju ukazały się trzy, to jest WSZYSTKIE trzy dotychczas napisane powieści Scotta Lyncha (ostatnia powstała w 2013 roku). Autor wprowadzenia ma tu zatem przewagę nad Fordem, którego pierwsze dzieło ukazało się po polsku dopiero w bieżącym roku. Nie czyni go to jednak dużo lepszym autorem wprowadzeń.
Przekład i redakcja są dość dobre, aczkolwiek pewne błędy się pojawiają i tak. Najpoważniejszym jest błędna odmiana imienia boga Apollo – Apolla zamiast Apollina. Ale są i gramatyczne, np. „wiele ludzi” zamiast „wielu ludzi”. Bretania jest nazywana Brytanią i nie wiem, czy taka była intencja autora (w końcu przebywamy w świecie alternatywnym), czy to pomyłka tłumaczki/korekty. W innym miejscu czytamy „czarny jak ołów”, co jest kompletną bzdurą, bo ołów jest jasnoszary (nie ma czarnych metali, bo nie pozwala na to ich budowa krystaliczna – większość ma różne odcienie szarości; oksydowana stal lub oksydowane żelazo są czarne, gdyż dzięki specjalne obróbce są pokryte warstewką tlenku żelaza(II)). W pewnym momencie tłumaczce myli się prawdopodobnie małżeństwo dwuosobowe z bigamią (bo bigamia oznacza, jak wiadomo, równoczesne posiadanie dwóch żon). Zdarzają się też niezrozumiałe problemy z dopasowaniem dialogów do siebie, jak widać np. na poniższej ilustracji.
Edytorsko książka jest dobra, ma twardą okładkę z adekwatną grafiką, zakładkę, spis treści. Ogólnie jednak to taki średniak.
John M. Ford „Czekanie na smoka” (tyt. oryg. The Dragon Waiting), Wyd. MAG 2022
Ilustracja: Illustration 100712088 © Marynabolsunova | Dreamstime.com