Na meksykańsko-amerykańskim pograniczu

Edwin Sweeney, Apacze, PIW 2017

Zacznijmy od tego, że polski wydawca – bardzo niegdyś szacowna marka, z wieloma dekadami tradycji, Państwowy Instytut Wydawniczy – dokonał manipulacji, zmieniając tytuł okładkowy i dodając wyssany z palca podtytuł. Oryginał brzmi Cochise: Chiricahua Apache Chief, czyli „Cochise – wódz Apaczów Chiricahua”. Tymczasem na okładce polskiego wydania widnieje tylko „Apacze”, a na stronie tytułowej jeszcze podtytuł „Cochise i lud Chiricahua”. W ten sposób potencjalny nabywca otrzymuje sugestię, że książka zawiera jakąś próbę całościowego przedstawienia historii Apaczów, czego w żadnym razie tam nie ma.

Czytelnika dobija kuriozalna notka na tylnej stronie okładki, napisana w stylu niemalże powieści przygodowej o dzielnych „kowbojach” przemierzających „Dziki Zachód” – podczas gdy jest to w istocie ciężka lektura, przepełniona relacjami o tragediach i bestialstwach. Popełnianych przez obie strony, co autor przedstawia bez ściemy, za co zyskuje moje wielkie uznanie. Niemniej jest to lektura przykra, zwłaszcza dla wcale nierzadkich idealistów przedstawiających dręczone przez białych kolonistów tubylcze ludy w jedynie świetlanych barwach (patrz filmy z serii Avatar Jima Camerona). W rzeczywistości Indianie stosują tu nieuczciwe podstępy, kradną, upijają się, zdradzają podczas negocjacji, łamią rozejmy i traktaty, atakują bezbronnego przeciwnika, torturują i mordują jeńców, podczas napadów mordują starców, kobiety i dzieci albo uprowadzają je, by w swoich wsiach traktować bestialsko. Owszem, robią w ten sposób to samo, co robił im biały człowiek (Amerykanie sprzedawali pojmane indiańskie dzieci jako niewolników), dodatkowo będący gościem na ziemiach należących do Indian. To jednak oznacza, że Indianie nie są „szlachetnymi dzikusami” nieskażonymi cywilizacją, aczkolwiek główna wina leży tu oczywiście po stronie Meksykanów i Amerykanów (a wcześniej Hiszpanów, Anglików, Francuzów, Portugalczyków). Zwłaszcza Amerykanów, którzy już nawet w całkiem nowożytnych czasach traktowali zawsze „dzikusów” z wyższością jako reprezentanci „bardziej rozwiniętej cywilizacji”.

Dochodzimy w ten sposób do tego, co w książce jest – ale wbrew także oryginalnemu tytułowi nie czytamy biografii Cochise’a! W istocie gdyby wydestylować z niej informacje biograficzne na temat tego wodza Apaczów, to zmieściłyby się one na góra dziesięciu stronach. I to nawet z uwzględnieniem przeważających w książce wiadomości podawanych na zasadzie „nie wiadomo, czy Cochise uczestniczył w tym a tym wydarzeniu, ale musiał tam być, ponieważ…”. Czyli na zasadzie gdybania i przypuszczeń – trudno jednak byłoby inaczej napisać tę książkę z uwagi na ubóstwo materiału faktograficznego. Nie jest bowiem tak, jak podaje notka wydawcy, że „Edwin Sweeney, opierając się na niezwykle bogatej palecie amerykańskich i meksykańskich materiałów archiwalnych, wspomnień i relacji[…]”. Owszem, bibliografia podana na końcu liczy 10 stron, ale są to głównie współczesne publikacje, napisane w XX wieku – materiałów stricte źródłowych jest tam może 1/10. Przy czym dają one obraz jednostronny; z oczywistych przyczyn przedstawiają głównie punkt widzenia Amerykanów i Meksykanów, a w znacznej części były pisane nieobiektywnie, ze świadomą manipulacją w celu np. tuszowania nieudolności wojskowych, którzy czasem wywoływali tragedie wyłącznie z powodu swojej pychy i przekonania o własnej nieomylności.

Czym zatem jest książka Sweeneya? I czy jest wobec tego mało wartościowa? Na to drugie pytanie można odpowiedzieć od razu: jak najbardziej jest wartościowa, warta przeczytania, choć – jak już wspomniałem – lekturą jest niełatwą. Sweeney może nie zdołał napisać pełnoprawnej biografii Cochise’a (toż nie znamy nawet dokładnej daty jego urodzenia), ale za to udało mu się pokazać bogatą panoramę meksykańsko-amerykańskiego pogranicza i jego przemian w XIX wieku.

Na początku tamtego stulecia Meksyk rozciągał się na północ aż za połowę dzisiejszego terytorium USA. Zajmował całą Kalifornię oraz tereny obecnych stanów Newada, Utah, Kolorado, Arizona, Nowy Meksyk i Teksas (plus fragmenty innych). Na mapce poniżej są to Górna Kalifornia, Santa Fe i Nowe Filipiny (Tejas, czyli Teksas). Północną (mniej więcej) połowę swojego obszaru Meksyk utracił w wyniku ekspansji Stanów Zjednoczonych, które przejmowały ją kawałek po kawałku drogą agresji zbrojnej lub pełzającej kolonizacji. Ta druga, perfidna metoda może dawać do myślenia i dzisiaj: otóż na teren jakiejś meksykańskiej prowincji przenikali stałym strumyczkiem amerykańscy pionierzy, osadnicy, traperzy, a często też zwykli bandyci, specjalizujący się np. w mordowaniu Indian. Kiedy liczba amerykańskich mieszkańców stawała się znaczna, zaczynali oni podnosić raban i namawiać do oderwania danego obszaru od Meksyku, a docelowo przyłączenia do USA. Tak było choćby w przypadku Teksasu, który bodaj przez trzy lata był nawet osobnym państwem. Inna rzecz, że rząd meksykański był zwyczajnie zbyt nieudolny, by zapanować nad całym swoim terytorium, którego północne rubieże były tak oddalone od centrów administracyjnych, że wobec braku sprawnej komunikacji władza Meksyku tam po prostu nie sięgała.

Na tym tle Sweeney kreśli tragiczne losy kilku grup Apaczów, głównie Chirikahuów, Chokonenów i Chihenne’ów. Gdy tereny, z których żyli (głównie jako myśliwi i zbieracze) zostały zawłaszczone przez białych osadników, zagroziło to ich egzystencji. Rządy obu krajów, których obywatele ukradli rdzenne apackie ziemie, skrajnie rzadko były skłonne wspierać Apaczów dostawami żywności. To zmuszało Indian do plądrowania terenów uprawnych i stad hodowlanych. Nierzadko oczywiście kończyło się to ofiarami w ludziach, co budziło zrozumiały opór osadników i władz. Najczęściej uciekano się w tej sytuacji do prób eksterminowania Apaczów, czy to przez inspirowanie działań różnych zbirów (niesławny zwyczaj skalpowania rozpowszechnił się na Dzikim Zachodzie właśnie dlatego, że najpierw Meksykanie, a potem Amerykanie zaczęli płacić łowcom skalpów), czy też przez zorganizowane kampanie wojskowe.

Finał był taki sam, jak w przypadku praktycznie wszystkich innych szczepów rdzennych Amerykanów: schorowane i okaleczone niedobitki, trawione dodatkowo nałogiem alkoholowym, poupychano w „rezerwatach”, będących zwykle jałowymi obszarami, które nie interesowały osadników. A i tak Indianie mogli mówić, że mają szczęście, jeśli na terenie rezerwatu nie odkryto złota – bo wtedy byli bezlitośnie przeganiani, żeby biali mogli wydobywać bez przeszkód swoje żółte błyskotki. Dopiero na początku XX wieku Indianie zaczęli czerpać jakieś profity z bogactw naturalnych odkrywanych na pozostawionym im ziemiach (co też nie wychodziło im raczej na dobre).

Obserwujemy zatem taniec śmierci, zdrad i kontrzdrad, odwetów i kontrodwetów, eskalacyjną spiralę, którą bardzo trudno jest przerwać. W starciu cywilizacji z rdzenną ludnością przerywało ją zwykle wytępienie tubylców do tego stopnia, że nie mieli już siły dalej stawiać oporu (albo całkowita eksterminacja, jak np. na Tasmanii). A że zwycięska strona zwykle szuka jakichś sposobów uciszenia sumienia, to strona eksterminowana przedstawiana jest jako ludzie „gorsi” (jeśli nie wręcz „nieludzie”), niegodni zainteresowania, tak prymitywni, że nie warto ich poznawać. Stąd o rdzennych ludach, które stanęły na drodze białych kolonizatorów, często wiemy niewiele. W przypadku Indian dochodzi jeszcze tradycyjna u nich niechęć do mówienia o ludziach nieżyjących – wedle wierzeń rdzennych Amerykanów zakłóca to bytowanie zmarłych w zaświatach.

Na szczęście coś jednak o Indianach zdołaliśmy się dowiedzieć mimo to. I tu należy się uznanie tłumaczce Zofii Kozimor, która opatrzyła polską wersję książki przypisami, uzupełniającymi informacje o historii i kulturze Apaczów. Jest to bardzo cenne, gdyż powiększa walory edukacyjne dzieła Sweeneya – i chciałoby się, żeby polscy tłumacze częściej sięgali po ten środek. Niestety pokutuje u nas raczej niezrozumiałe podejście „tłumacz ma być niewidoczny” – to znaczy jest ono bardzo słuszne w literaturze pięknej (aczkolwiek od wstawienia paru przypisów do książki beletrystycznej też się translatorskie niebo nie zawali), natomiast niekoniecznie w literaturze popularno-naukowej. Zwłaszcza gdy autor mija się z prawdą albo nasza wiedza zdążyła się już poszerzyć. Ten drugi przypadek widzieliśmy w przypadku Arktycznych marzeń Barry’ego Lopeza, pozycji wydanej u nas z blisko czterdziestoletnim opóźnieniem, ale nieopatrzonej przez wydawcę żadnymi przypisami aktualizującymi przedstawioną tam wiedzę przyrodniczą. W ten sposób książka, która miała popularyzować naukę, tylko jej szkodzi. Dochodzimy w ten sposób do redakcyjnej strony książki – i tu już nie jest tak różowo.

O ile praca tłumaczki jest godna pochwały, to nie da się już tego powiedzieć o pracy korektorki. Czytając różne książki w ostatnim 20-leciu, wielokrotnie już zastanawiałem się nad tym, kto właściwie robi korektę językową w wydawnictwach. Bowiem wyniki tej pracy wielokrotnie budzą wątpliwości co do kompetencji korektorów. Czy na pewno są to zawodowi poloniści odpowiednio przygotowani do tej pracy? Czy może jedynie osoby z licencjatem z polonistyki? Bo to drugie może być niewystarczające, skoro wiele książek, mających w stopce informację o korekcie lub redakcji językowej, jest wręcz upstrzonych szkolnymi błędami w rodzaju „nadal pozostaje/nadal trwa”, „spadać w dół” albo „idąc do szkoły, spadła mi czapka”. Korektor, zwłaszcza pozycji popularno-naukowych, powinien przy tym dysponować szerokim zasobem wiedzy ogólnej, tak aby np. wyłapać, że tłumaczowi (a może autorowi) pomylił się Ren z Rodanem (to jest rekordowy przypadek ze świetnej pozycji Tima Flannery’ego Europa. Historia naturalna).

„Nadal pozostaje” straszy też w Apaczach (str. 44), dodatkowo tłumaczka ma skłonność do nadmiernego kalkowania angielszczyzny. W rezultacie w wielu przypadkach, gdy istnieją dobrze znane polskie słowa, w przekładzie widnieją „tłumaczenia fonetyczne”. Eminentny zamiast „wybitny”, beneficjant zamiast „korzystający”, prowizje(!) od provisions zamiast „zaopatrzenie, zapasy”, stypulować(!) od stipulate zamiast „określać, stanowić”, tendencja zamiast „skłonność” (w odniesieniu do osoby w języku polskim dopuszczalna jest tylko „skłonność”). Prowizja to w polszczyźnie zarobek pośrednika, a stypulować to termin prawniczy.

Brown sugar, czyli cukier brązowy lub surowy przetłumaczono na „brunatny cukier”; mam też wrażenie, że niepotrzebnie tłumaczeniu uległo słowo coup przejęte przez Indian z francuskiego i oznaczające w uproszczeniu wyczyn nagradzany piórem do pióropusza. W przekładzie czytamy „W przeciwieństwie do Indian Równin, dla których ważna była liczba uderzeń zadanych przez wojownika podczas walki[…]”. Gdzie indziej znalazło się sformułowanie „Apacze Cochise’a są autorami napadów”. Zdarza się też bardzo denerwujący błąd przeniesienia do polszczyzny zasady następstwa czasów. Ogólnie błędów nie jest dużo, ale są bardzo dotkliwe i nie rozumiem, dlaczego się przedostały przez sito korekty – zwłaszcza te z poprzedniego akapitu. Na koniec można tylko wyrazić żal, że takie rzeczy, w tym zwłaszcza przeinaczanie tytułu (podyktowane – nie mam wątpliwości – względami marketingowymi) dzieją się w tak niegdyś renomowanym wydawnictwie…

Źródła ilustracji: mapa Meksyku z 1819 roku – By Giggette – This image was created with Adobe Photoshop., CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=26601059; portret konny Indianina z okładki książki – niezidentyfikowany przez polskiego wydawcę, ale zasoby Internetu mówią, że jest to obraz Johna Mixa Stanleya „Czarny Nóż, wojownik Apaczów”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *