PC, OS X, Xbox One, PlayStation 4, Linux, Switch
Przerabialiśmy już tu kilka gier z gatunku walking simulator („The Path”, „Zaginięcie Ethana Cartera” i „Firewatch”), czyli polegających zasadniczo na chodzeniu po świecie gry i poznawaniu historii. „Lifeless Planet” z 2014 roku, gra Davida Boarda z amerykańskiej firmy Stage 2 Studios, jest właśnie symulatorem spaceru, wbrew określeniu tej gry w sklepie Steam jako „action-adventure”. Jeśli już, to „Lifeless Planet” ma w sobie pewne elementy platformówki (trzeba trochę skakać po skałach i dachach), a przygodówki akurat tyle, co każdy walking simulator, czyli minimum. Być może właśnie to jest przyczyną pewnego procentu nieprzychylnych recenzji – niektórzy gracze spodziewali się czegoś innego, niż dostali.
A co dostajemy z „Lifeless Planet”? O klasie walking simulator decyduje trójca elementów: historia, grafika i muzyka, które razem składają się na nastrój. Czasem usterka w jednym z tych elementów wystarczy, żeby zepsuć zabawę (tak było z „Gone Home”, która z interesującego zwiedzania opuszczonej rezydencji zmieniła się w dość trywialny romans między nastoletnimi buntowniczkami), ale według mnie pod tym względem „Lifeless Planet” jest bez zarzutu.
Gramy astronautą z ekspedycji międzygwiezdnej, którego statek doznaje awarii podczas lądowania i podobnie jak w „Subnautice” wysyła na planetę wiele kapsuł ratunkowych z pojedynczymi członkami załogi (taką historię przedstawiało w każdym razie oryginalne intro, dziś, w „Premium Edition” gry, podmienione na nieco inne). Wysiadamy na powierzchni i mając resztki zapasu tlenu ruszamy na poszukiwania – czegokolwiek, innych astronautów, śladów po ludziach, środków umożliwiających przetrwanie. W pierwotnej wersji gry tlen miał bardziej krytyczne znaczenie, teraz jest istotny w zasadzie tylko w dwóch momentach.
Po planecie poruszamy się głównie pieszo (toż to walking simulator), czasem jedynie korzystamy z tego, co pozostało po dawnych mieszkańcach, np. kolejek linowych. Nasz bohater nie potrafi wejść na bardziej strome zbocza; pomaga mu w tym (jak również w przeskakiwaniu rozpadlin) plecak odrzutowy, który jednak działa z pełną mocą dopiero po uzupełnieniu paliwa w późniejszej części gry. W grze można dość łatwo zginąć, np. spadając ze zbyt dużej wysokości, ale może nas też zabić lawina albo nieprzyjazne miejscowe życie. Za bardziej nietypowe zgony są osiągnięcia na Steamie, plus dodatkowe za zginięcie na każdy dostępny w grze sposób 🙂
Przemierzamy powierzchnię planety najbardziej chyba przypominającej Marsa albo ziemską górzystą pustynię, aż w pewnej chwili znajdujemy w piasku książkę. Jest to rosyjska powieść SF z początku XX wieku, „Aelita” Aleksieja Tołstoja. Chwilę później docieramy do czego, co przypomina… rosyjską wioskę zagubioną na Syberii. Od tej pory zaczynamy znajdować rosyjskojęzyczne nagrania, które wprowadzają nas stopniowo w to, co działo się na planecie.
Kilkadziesiąt lat wcześniej w Związku Radzieckim odkryto międzygwiezdny portal prowadzący właśnie tutaj – planeta była wtedy pokryta bujnym życiem, w którym istotną rolę odgrywał „mech” nazwany przez naukowców „zielonym ogniem”. Ludzie zaczęli kolonizować planetę, sprowadzać rodziny, a żeby zaspokoić zapotrzebowanie kolonii na energię, zaczęli ją czerpać z miejscowych zasobów – konkretnie z zielonego ognia. Niestety, jak się okazało, zapoczątkowało to wymieranie mchu, a równocześnie pojawiła się jakaś tajemnicza choroba. Ostatecznie dżunglę zastąpiła pustynia, planeta przestała nadawać się do życia i koloniści wymarli (znajdujemy resztki podziemnych instalacji, szpitale i inne pomieszczenia, pełne szkieletów). Wraz z nimi, jak się zdaje, wyginęły wszystkie miejscowe organizmy. I to należy zacytować Bogusława Wołoszańskiego – ale czy na pewno?
W kolejnych nagraniach pojawiają się wzmianki o jakiejś kobiecie, u której – zamiast choroby – rozwinęła się swego rodzaju symbioza z wirusem pochodzącym z zielonego ognia. Niestety, naukowcy nie zdążyli tego zbadać przed ekologiczną katastrofą na planecie. Ale nasz bohater dość prędko znajduje ślady stóp, a potem spotyka też samą tajemniczą kobietę. Co prawda ostrzega go ona (po rosyjsku), by nie szedł za nią, ale nie mamy innego wyjścia, przynajmniej jeśli chcemy przejść grę 🙂
Po drodze zaczynamy mieć jakieś halucynacje, zwidują nam się obrazy sugerujące, że jednak jesteśmy na Ziemi, ale przeplatają się one z wizjami bujnego życia kwitnącego niegdyś na planecie – a może kwitnącego znowu na planecie? Nie będę tu streszczać dalej fabuły, zresztą nie jest ona specjalnie długa. Przejście całości zajmuje około 5 godzin, co nie jest rzadkością w tym gatunku. Większym problemem jest jednak wysoka cena – wydaje mi się, że ponad 70 złotych za tak jednak krótką grę to trochę za dużo. Zwłaszcza że soundtrack (świetna, nastrojowa muzyka Richa Douglasa) musimy sobie kupić osobno.
Gra ma dziś status niszowo-kultowy. Jest popularna zwłaszcza wśród Rosjan, co chyba nie dziwi. Społeczność graczy stworzyła mnóstwo fan-artów, wśród których można znaleźć naprawdę świetne grafiki. Oczywiście Amerykanie nie omieszkali wymyślać w ostatnich latach odniesień do Marsjanina, ale to jest zupełnie inna bajka.
Screenshoty własne.
W sierpniu 2023 roku ukazała się kontynuacja „Planety bez życia”, zatytułowana „Lifeless Moon”. Tym razem zaczynamy na naszym Księżycu, jako jeden z dwójki amerykańskich astronautów (na brednie popisane przez twórców w intrze spuśćmy zasłonę milczenia). Podczas spaceru po Księżycu dochodzi do dziwnego incydentu i nasz kolega znika, a my staramy się go odnaleźć. Jednak napotykamy tylko szereg zwidów, które rozwiewają się, powiedziawszy kilka zdań. Wkrótce trafiamy do resztek amerykańskiego prowincjonalnego miasteczka, które zostały na Księżyc przeniesione w wyniku eksperymentów z teleportacją, prowadzonych w pobliskim laboratorium. Miasteczko ma wszystkie ikoniczne budynki włącznie z dinerem, który zalatuje Hopperem (patrz „Nighthawks”). A niedługo potem przenosimy się na planetę z chatą nad jeziorem, które otoczone jest bujnym lasem, zupełnie jak na Ziemi. Dalej fabuły nie będę spojlerować 🙂 Powiem tylko, że jest liniowa tak jak w pierwszej części i w większości symulatorów spaceru. Gracze, którzy narzekają na to w recenzjach, chyba nie rozumieją specyfiki gatunku.
Zasadniczy problem z „Lifeless Moon” polega na tym, iż mimo że gra powstała 9 lat po pierwszej części, wygląda praktycznie tak samo i ma identyczną mechanikę oraz bardzo podobną muzykę. Szczegóły otoczenia są odtworzone bardzo dokładnie, widać nawet napisy na niektórych kartkach – ale z drugiej strony tekstury wielkopowierzchniowe wyglądają słabo. Rozgrywka została o tyle ułatwiona, że trudniej teraz zginąć (w „Lifeless Planet” ginęło się na każdym kroku, były nawet achievementy za to). I tak jednak nie była specjalnie trudna, bo to walking simulator, a nie przygodówka. Zagadki są raczej proste, wystarczy sprawdzać cele wpisywane w notatniku i rozglądać się po okolicy. Zwykle problem sprowadza się do znalezienia przedmiotu, który umożliwi nam wejście do kluczowego pomieszczenia (ewentualnie włączenia zasilania dla ważnego urządzenia). Z problemów technicznych trzeba jeszcze wspomnieć o głupim systemie automatycznego zapisu, który zapisuje grę zdecydowanie za rzadko.
Podobnie jak w pierwszej części – co zresztą jest charakterystyczne dla gatunku – najważniejszy jest nastrój. I tu „Lifeless Moon” moim zdaniem staje na wysokości zadania. Praktycznie cały czas mamy wrażenie samotności i wyobcowania. Historia, o której czytamy w znajdowanych po drodze dokumentach, odsłania się w odpowiednim tempie, choć mam wrażenie, że czasem przydałoby się coś dla emocji. W pierwszej części mieliśmy przynajmniej zagrożenia, które mogły nas czasem zaskoczyć – tu najgwałtowniejszą emocją jest irytacja po tym, jak spadniemy w trakcie pokonywania jakiegoś toru przeszkód, co zmusi nas do powrotu na początek. Ale klimat gra trzyma przez cały czas, nawet gdy historia zaczyna się wyjaśniać – bo nie wyjaśnia się do końca.
Pisząc tę aktualizację, zauważyłem przy okazji, że obie gry mają raczej niskie oceny graczy. Faktem jest, że są odrobinkę drogie jak na niezbyt długi czas grania, a symulatory spaceru niespecjalnie nadają się do wielokrotnego ogrywania. Tu rzeczywiście radziłbym zaczekać na jakąś promocję.