Dzień 4 – Dubaj
Czwartego dnia głównie jeździliśmy po mieście Dubaj. Zaczęło się od rejsu po Dubai Marina, między tymi wszystkimi wysokościowcami. Przyjemna wycieczka, okolica robi wrażenie.
Drugim punktem był wypad na Palmę, czyli tę sztuczną wyspę w kształcie palmy, którą oni sobie usypali z piasku przy wybrzeżu. Znajdują się głównie domy mieszkalne – o bardzo różnym standardzie, zarówno „zwykłe” bloki, jak i rezydencje dla bogaczy (jedną z nich otrzymał w prezencie od Dubajczyków wielokrotny mistrz Formuły 1 Michael Schumacher, ale niestety za długo się nią nie nacieszył). Znajdują się tam również (głównie na ostatnim, zewnętrznym kręgu) hotele i do jednego z nich, Atlantis, pojechaliśmy (cena za nocleg – 1000 zł). Do hotelu należy też delfinarium, akwapark i akwarium „Lost Atlantis” z bardzo ciekawym wystrojem.
W oddali słynny Żagiel A tu z kolei Burdż Kalifa Hotel Atlantis
Następnie pojechaliśmy na „suk” Medinat Dżumejra, który sam w sobie jest ciekawy, gdyż jest stylizowany na stare miasto z kanałami i dużą ilością zieleni. Poza tym jest to jedno z miejsc zapewniających dobry widok na hotel Burdż Al Arab, czyli słynny „Żagiel” (cena za noc – niecałe 7 tysięcy złotych). Niestety do samego hotelu nie można się zbliżyć ot tak sobie. Stoi on na sztucznej wysepce połączonej groblą z lądem stałym i przejazd przez groblę jest możliwy tylko wtedy, gdy jest się gościem hotelowym albo uczestnikiem specjalnej wycieczki. Wycieczka polegająca na tym, że można sobie wejść do hotelowego atrium, zrobić zdjęcia i strzelić „darmowego” drinka kosztowała bodajże 120 euro od osoby, więc chyba cała nasza grupa sobie to spokojnie odpuściła. Żeby przynajmniej można było obejrzeć jakieś wolne pokoje – ale to jest niestety niedozwolone. Podjechaliśmy też na plażę Dżumejra, skąd widać Żagiel z drugiej strony. Jako ciekawostkę można podać, że elewacja hotelu jest w całości pokryta teflonem. Jego przezroczysta warstwa stanowi barierę dla upału, a w nocy – ekran do wyświetlania efektów świetlnych.
To jest, proszę państwa, przystanek autobusowy. Zamknięty i z klimatyzacją (i z płciową segregacją).
Kolejny punkt programu był całkowicie idiotyczny – wizyta w „Magic Garden”, czyli ogrodach, w których znajdują się różne rzeczy zrobione z kwiatków. Ja rozumiem, że na miejscowych taka ilość zieleni robi wrażenie, ale Europejczycy z chłodniejszej części Europy mieszkają w takim otoczeniu na co dzień. Tłok, hałas, tandeta, ogólny bezsens. Ustawione figury mają wyobrażać różne zwierzęta, postacie z bajek, a nawet Boeinga-747. Zabawny numer wyszedł twórcom ogrodu z Myszką Miki, którą sporządzono z wysoko uniesioną prawą ręką… w „rzymskim salucie”, znanym też jako „pięć piw poproszę”. Dopiero Europejczycy musieli wyjaśnić, że jest to lekkie faux pas.
Co ja pacze? Konie po wizycie u dentysty Ja się temu słoniu nie dziwię Za to coś ogrodnicy będą drapani w piekle. I będą musieli czyścić nieustannie napełniające się kuwety. Co się tu odjaniepawliło?
Wieczorem wybraliśmy się pod Burdż Kalifa celem obejrzenia show z fontannami. Tu niestety też był ogromny tłok. Fontanny sikające na kilkadziesiąt metrów robią wrażenie, ogromna galeria handlowa pod Burdżem robi wrażenie, samochody niektórych zakupowiczów robią wrażenie, gigantyczne akwarium robi wrażenie, największy na świecie telebim robi wrażenie, po prostu mnóstwo wrażeń.
A gdyby ktoś był ich niesyty, to załączam jeszcze zdjęcia słynnej atrakcji znajdującej się w innym centrum handlowym (15 minut spacerkiem od naszego Ibisa). Stok narciarski z wyciągiem. A na zewnątrz 30 stopni na plusie.