Dzień 6b – powrót do Hurgady i dzień 7 – maczanie nóg w Morzu Czerwonym
Turyści recenzujący tę wycieczkę na stronie biura ostrzegają, że autobusowy przejazd z Asuanu do Hurgady jest najbardziej męczącą częścią wycieczki – i mają rację. Przede wszystkim z niewiadomych powodów zamiast jechać do Luksoru zachodnim brzegiem Nilu, gdzie biegnie prosta jak strzała autostrada, telepaliśmy się drogą 75 na wschodnim brzegu. Jest to zwykła dwukierunkowa szosa przecinająca mnóstwo miasteczek i pełna naszych ulubieńców, progów zwalniających – przez co nie dało się tu rozwinąć jakiejś rozsądnej prędkości. Co prawda widoki na pewno były bardziej interesujące niż pustynny pejzaż otaczający autostradę, ale odcinek Asuan-Luksor musieliśmy pokonywać prawie 2 godziny dłużej! A gdyby nie to, można by było pospać na statku zamiast zrywać się o 6:30…
Mogliśmy za to obejrzeć wiele obrazków z życia codziennego Egipcjan i po raz kolejny podziwiać specyfikę miejscowego budownictwa mieszkalnego. Jak zapewne zauważyliście już na niektórych zdjęciach, wiele zamieszkałych już budynków wygląda na niedokończone, gdyż zamiast dachu na ich szczycie sterczą betonowe słupki z wystającymi prętami zbrojeniowymi. I rzeczywiście te domy są niedokończone, choć z innego powodu niż na Bałkanach, gdzie wiele prywatnych domostw pozostawia się bez kończenia, by płacić mniejsze podatki.
W Egipcie natomiast panuje zwyczaj, że cała rodzina powinna mieszkać w jednym domu – oczywiście w dużych miastach, w gęsto zabudowanych dzielnicach trudno to osiągnąć. Wtedy cała rodzina mieszka w jednym mieszkaniu, dlatego metraż przeciętnego mieszkania w egipskim bloku wynosi wedle naszego przewodnika 80-100 m². Natomiast gdy to możliwe, ludzie budują domy w taki sposób, by łatwo było dobudowywać kolejne piętra, co czyni się w miarę dorastania kolejnych synów. Ojcowie szczególnie obdarzeni potomstwem płci męskiej są czasem zmuszeni postawić obok swojego domu przybudówkę, gdy nie sposób już dołożyć następnej kondygnacji u góry.
Posiadanie syna ma szczególne znaczenie dla większości egipskich mężczyzn, co wiąże się z tradycyjnym sposobem tworzenia imion, funkcjonującym u większości muzułmanów. Otóż muzułmańscy Egipcjanie (stanowiący 85% ludności kraju) nie mają nazwisk, identyfikuje ich natomiast ciąg imion pochodzących od męskich przodków. Egipcjanin nosi zatem ciąg imion: swoje – ojca – dziadka – pradziadka – prapradziadka… itd. aż do 10 pokoleń (w paszporcie zapisuje się cztery). Jeśli urodzi mu się syn, to potomek otrzyma własne imię plus imiona kolejnych przodków w linii męskiej. Natomiast jeśli urodzi mu się córka, która później wyjdzie za mąż i będzie rodzić dzieci zięciowi, to jej synowie otrzymają imiona przodków zięcia, nie ojca kobiety. Oznacza to, że jeśli ktoś ma same córki, to jego ród w rozumieniu egipskim się na nim skończy. A to jest oczywiście niemiła perspektywa dla samego Egipcjanina, jak również jego ojca, dziadka, pradziadka itd. jeśli jeszcze żyją.
Tłumaczy to, dlaczego Egipcjanom tak zależy na synach – dawniej było to jednym z głównych motorów egipskiego wielożeństwa, no bo skoro z jedną kobietą nie udawało się spłodzić syna, to może z inną się uda? Dziś wielożeństwo zdarza się już w Egipcie bardzo rzadko i to głównie wśród najbogatszych, ale przewodnik Essam opowiedział nam historię swojego wujka, która miała miejsce kilkadziesiąt lat temu.
Wujek Essama, dość zamożny człowiek, ożenił się z kobietą, którą bardzo kochał, i dochował się z nią syna. Niestety chłopak zmarł przed osiągnięciem 3 lat, a potem małżonkom rodziły się same córki, cztery konkretnie. Wujek Essama uznał, że spróbuje, czy inna kobieta urodzi mu znowu syna, i wziął sobie drugą żonę. Jednak z nią miał znów same córki, kolejne cztery. Wziął więc trzecią żonę i miał z nią córkę, a potem czwartą i miał z nią następną córkę – łącznie, jak łatwo policzyć, tych córek było już 10. Co prawda trzecia i czwarta żona urodziły mu później synów, jednak wujek Essama nie bardzo miał siłę się z tego cieszyć, gdyż po drodze stał się biedakiem. Cóż, utrzymanie czternastu kobiet swoje kosztuje. Dlatego, panowie, chyba lepiej poprzestać na jednej żonie.
Do znanego nam już hotelu Coral Beach w Hurgadzie dotarliśmy przed dziewiątą wieczorem – na szczęście na tyle wcześnie, że załapaliśmy się jeszcze na normalną kolację (za pierwszym razem dostaliśmy coś niejadalnego w formie suchego prowiantu). Coral Beach to tzw. bungalow hotel, czyli kompleks składający się z kilkudziesięciu przeważnie parterowych domków, mieszczących przeważnie po dwa pokoje. Każdy pokój ma taras, a domki są usytuowane tak sprytnie, że taras jest w cieniu przez cały dzień. Na terenie hotelu jest jednak bardzo niewiele drogowskazów, przez co po pierwszej nocy mieliśmy poważny problem z dotarciem do recepcji (do naszego domku przywieziono nas meleksem po ciemku, a gdy wstaliśmy, też było jeszcze ciemno). Na szczęście pewien Rosjanin, który wyszedł na taras na porannego papieroska, skierował nas we właściwą stronę (zabawne, że zdołałem się dogadać po rosyjsku, choć ostatni kontakt z mówionym rosyjskim miałem ponad 30 lat temu).
Same pokoje są przyjemne, choć hotel ma już najlepsze lata za sobą i nosi mnóstwo oznak niedbałej konserwacji (albo braku konserwacji). Gdy spaliśmy w nim pierwszej nocy po przylocie, trafił się nam pokój, w którym klimatyzacja działała z hurgotem silnika turboodrzutowego – a bez klimy w egipską noc można wytrzymać góra dwie godziny. Na szczęście za drugim razem mieliśmy inny pokój, z klimą, która tylko szumiała. Jednak odradzam ten hotel, bo nawet normalne jedzenie jest w nim raczej kiepskie (za to na pewno Coral Beach należy do tańszych).
Ostatniego dnia mieliśmy wyjazd na lotnisko dopiero o 17, więc zdążyliśmy się wyspać i przejść trochę po plaży, żeby chociaż zamoczyć stopy w Morzu Czerwonym. Plaża przy hotelu jest bardzo przyjemna, choć trzeba uważać na koralowe podłoże.
Ale to właśnie dzięki koralom widzimy taki fantastyczny turkus (pięknie kontrastujący z ciemniejszym błękitem głębszej wody). Wapień tworzy w wodzie zawiesinę, która rozprasza światło niebieskie – i to jest źródłem tej barwy (trochę na podobnej zasadzie, co błękit nieba).
THE END