albo
In the Land of Onedollar
Dzień 0.
Przed wyjazdem do Egiptu broniłem się przez dłuższy czas, najpierw ze względów bezpieczeństwa (w minionej dekadzie co chwila tam jakieś rewolucje wybuchały, dawniej często dochodziło też do zamachów na turystów), a potem zniechęcony opowieściami o nachalności handlarzy i morderczych upałach. Z drugiej strony – jako miłośnika wałęsania się po starych budowlach – kusiła mnie oczywiście perspektywa obejrzenia miejsc znanych z wielu książek i filmów, by wymienić choćby adaptacje „Śmierci na Nilu” oraz „Misję Kleopatra”. Ostatecznie przekonała mnie widniejąca w programie jednej z wycieczek możliwość obejrzenia praktycznie wszystkich najważniejszych rzeczy, połączona z rejsem po Nilu (co zdecydowanie zalatywało już Agatą Christie). Dodatkowo chciałem też zabrać syna na jakiś wojaż w ramach nagrody za ukończenie studiów, więc na początku trzeciej dekady września wylądowaliśmy w Hurgadzie, a po ośmiu dniach wróciliśmy do domu, wykończeni bogatym programem objazdu, ale i zadowoleni. Poza tym, w przeciwieństwie do powieści o Poirocie, podczas naszej wycieczki nikt nie zginął (przynajmniej o ile mi wiadomo).
Odcinkowy reportaż z tego objazdu miał początkowo nosić tytuł „W krainie mumii i soczewicy”, co było aluzją do gastronomicznych perypetii Obelixa ze wspomnianej „Misji Kleopatra” (która, tak przy okazji, należy według mnie do najlepszych komedii w dziejach kina i będzie tu czytelników straszyć licznymi cytatami). Potem jednak okazało się, że od soczewicy (którą konsumowaliśmy w różnych formach może ze 3-4 razy) bardziej charakterystycznym elementem Egiptu są właśnie progi zwalniające. Flankowały one praktycznie każde skrzyżowanie w terenie zabudowanym, nie mówiąc już o licznych punktach strategicznych służących kontroli ruchu tubylców i giaurów po drogach.
Drogi mają w Egipcie całkiem niezłe, przynajmniej jeśli chodzi o te bardziej uczęszczane. Będzie to widać na wielu zdjęciach, warto natomiast wspomnieć, że egipskie progi zwalniające dzielą się, podobnie jak wielbłądy, na jedno- i dwugarbne. Poza tym są wykonane zwykle nie w postaci gumowych płyt jak u nas, ale wielbłądów ulepionych z asfaltu, który – co normalnie w egipskich piekielnych temperaturach – dość szybko ulega wypłaszczeniu. Przez to w sumie progi na mniej ważnych i rzadziej konserwowanych drogach były umowne, ale takimi jeździliśmy rzadko.
Z kolei podtytuł wziął się od słów „one dollar”, które są najczęściej słyszane przez zagranicznego turystę zwiedzającego Egipt. Niezliczeni przekupnie nagabują zagraniczniaków, oferując im niezliczonej różnorodności dobra, wszystkie po jednym dolarze, niezależnie od tego, czy chodzi o „egipski” magnes na lodówkę mejdin czajna, czy o pięknie utkany szal z kaszmiru (rzadkość) albo dużego kota wyrzeźbionego z hebanu (lub zwykłego drewna pomalowanego na czarno). Oczywiście prawie nic tam nie kosztuje „one dollar” – prawdziwą cenę poznajemy, jak już okażemy zainteresowanie. Zwykle jest ona bezczelnie wysoka, co jednak stanowi tylko zachętę do targowania się. Następnie kosztem straty nadmiernej ilości czasu można zbić cenę do poziomu już tylko wygórowanego.
Targowania się Egipcjanie nie traktują bynajmniej jako obrazy (jak np. w Bułgarii czy Grecji); wręcz przeciwnie, jest to ich żywioł i będą targować się o wszystko, czy chodzi o cenę bransoletki z drewnianych koralików, czy narzeczonej. No dobra, nikt w Egipcie dzisiaj kobietami nie handluje, ale przyszły mąż jest zobowiązany kupić przyszłej żonie złotą biżuterię o wartości ustalonej z teściem. Jest to prezent bezzwrotny, który stanowi zabezpieczenie materialnego bytu kobiety na wypadek rozwodu lub śmierci męża. Zależnie od poziomu zamożności obu rodzin, miejsca zamieszkania, temperatury uczuć pana młodego i zdolności targowania się obu stron wartość tej biżuterii wynosi od kilkuset dolarów do kilku tysięcy. Nasz przewodnik, od którego pochodzą te szczegóły, stargował do 1400 dolarów, ale ani jego rodzina, ani rodzina jego wybranki do szczególnie zamożnych nie należały.
A skoro jesteśmy już przy przewodniku, to był nim Essam abd el Rahim, bardzo sympatyczny gość około 30, żonaty, z trójką dzieci. Mówił bardzo dobrze po polsku, aczkolwiek gdy zaczynał opowiadać o czymś oficjalnie jako przewodnik, to włączała mu się maniera polegająca na dwu- lub trzykrotnym powtarzaniu wielu informacji, niepotrzebnie dokładnym tłumaczeniu niektórych oczywistości oraz nadużywaniu wyrażeń w rodzaju „u nas”, „nie mniej” albo „nie więcej” (będzie to prawdopodobnie słychać na jednym z filmików).
Egipt jest oczywiście niezmiernie interesującym krajem, miejscem, w którym istniała jedna z najbardziej sędziwych znanych cywilizacji. Najstarsze ślady osadnictwa w dolinie Nilu datują się w ogóle z głębokiego paleolitu (600 tys. lat temu) i pochodzą od gatunków przedludzkich, ale może aż tak daleko sięgać nie będziemy. Coś, co można by nazwać cywilizacją Homo sapiens, pojawiło się na tym terenie w neolicie, czyli młodszej epoce kamiennej, dawniej nazywanej epoką kamienia gładzonego (być może zaczęło się to od wygładzania kamieni używanych jako poduszki, jak u Tytusa). Jest to tzw. okres predynastyczny (od 6000 lat p.n.e.).
Geograficznie Egipt dzieli się na Górny i Dolny, przy czym żeby było zabawniej, Egipt Dolny jest na górze mapy, a Górny na dole. Decyduje o tym bowiem Nil – Egipt Dolny to ta część, która leży w dole rzeki, bliżej ujścia, a Egipt Górny – ta, która leży w górze Nilu. Egipt Dolny obejmuje deltę Nilu mniej więcej do miasta Herakleopolis (obecnie Ihnasijja), zaś Górny – tereny na południe od tegoż miasta aż do Asuanu, gdzie dawniej znajdowała się pierwsza katarakta na Nilu. Katarakty, czyli progi rzeczne zbudowane z twardszych skał, uniemożliwiały dalszą żeglugę w górę Nilu, dlatego stanowiły coś w rodzaju naturalnej granicy starożytnego Egiptu. Dalej na południe znajdowała się Nubia, sięgająca aż za miejsce połączenia Nilu Białego z Błękitnym – dziś podzielona między współczesny Egipt i Sudan.
Nasza podróż po kraju faraonów i krokodyli (tak naprawdę ani jednych, ani drugich już w Egipcie nie ma, przynajmniej na swobodzie) zaczęła się od przylotu do Hurgady, centrum hotelarskiego oraz mekki polskich i niemieckich turystów (na lotnisku w Hurgadzie wiele komunikatów wygłaszanych jest w języku niemieckim lub polskim). Tam właśnie ląduje większość czarterów i siłą rzeczy tam rozpoczynają się objazdówki. Pojechaliśmy więc najpierw do Kairu w celu piramid, a z Kairu przelecieliśmy samolotem do Luksoru. Tam idąc w ślady Kennetha Brannagha wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy do Asuanu, zwiedzając po drodze to i owo. I na koniec z Asuanu wróciliśmy niestety autobusem do Hurgady przez Luksor, co było wybitnie męczące, nawet bardziej niż wypad do Abu Simbel, który wymagał od nas zerwania się o nieludzkiej godzinie 3:15.
W następnym odcinku – piramidy i taki duży kot z kamienia.