Dzień 4. Paros/Naousa
W trakcie wizyty na Paros pojeździliśmy sobie (krótko, niestety) po wyspie i udało mi się zrobić trochę zdjęć, których kolorystyka pokazuje, dlaczego mi się tam tak podobało 🙂
Miasteczko Naousa jest typową osadą rybacką z kolejną „małą Wenecją”, czyli szeregiem domków nad samą wodą. Domki zbudowali przeważnie zamożni kapitanowie statków (zamożni jak na tutejszą skalę). Na Paros mieszka tych kapitanów nawet trochę i dzisiaj, w tym jeden może nie pierwszej młodości, który koniecznie chce wziąć za żonę Polkę. Nie musi być nawet bardzo młoda, byle blondynka. Dokładny adres na życzenie 🙂
Turystów, którzy wysiedli ze statku, wita dekoracyjny most nad płytkim kanałem biegnącym pośrodku głównej ulicy. W okolicy pałęta się nawet stado miejscowych kaczek o nietypowej urodzie.
Naousa ma kilka plaż, choć trochę gorzej z ich infrastrukturą. Ale jest taka, przy której rośnie gaj tamaryszków i można się rozłożyć pod drzewami blisko morza. Niezwykle przyjemne miejsce – dodatkowo wśród wygładzonych przez morze kamieni można tu znaleźć kawałki marmuru (pokazałem je w poprzednim odcinku).
Głównym jednak atutem miasteczka są frutti di mare. W okolicach portu znajdziemy mnóstwo tawern serwujących przeróżne rybackie zdobycze, a w szczególności ośmiornice. Osobiście się nie skusiłem – uważam, że głowonogi są tak inteligentnymi zwierzętami, iż nie powinniśmy ich jeść. A z tego, co słyszałem, mięso mają raczej gumiaste, tak że cieszyłem się, że pozostałem przy stawonogach.
Tu również wszędzie jest pełno kotów. Grecja to kraj dla mnie 🙂
Z Paros wróciliśmy na Naksos i zjedliśmy kolację po raz drugi w tej samej tawernie przy porcie – nie tej od grillowania, ale też dobrej, bo serwowała aż cztery przystawki do jednej kolacji 🙂