Okiem marudy, czyli stronnicza recenzja sagi o wiedźminie

Z, że tak powiem, ciężkim sercem i ponurą determinacją podjąłem w tym roku kolejną próbę przebicia się przez pięć cieńszych i grubszych tomów wiadomej sagi. Podyktowane to było chęcią zyskania bladego choćby pojęcia, o co chodzi w wiadomym serialu, tudzież ustalenia, czy storytellerka et consortes traktują powieści z taką samą dezynwolturą jak opowiadania. Ostrzegam jolalnie tych, którzy sagi nie znają, że poniżej są grube spojlery, bo nie mogłem się powstrzymać od licznych kąśliwych uwag konkretnych.

Póki co wychodzi na to, że w serialu saga jest chyba mniej masakrowana niż opowiadania, ale pocieszyło mnie to w niewielkim stopniu i nadal mam ogromną nadzieję, że Wieczny ogień pozostanie nieruszony. W końcu to nudny tekst o kupcach, siekaniny w nim niewiele. Pamiętam tylko dwie brutalne sceny – w jednej sobowtór Jaskra dostał patelnią w gębę od byłej kochanki, a w drugiej czeladnicy murarscy urwali wiedźminowi. Rękawy od kurtki. Są tam za to rzeczy, których pani storytellerka nie rozumie albo które konsekwentnie ignoruje: zawiła acz precyzyjnie obmyślona intryga, skrzące się dowcipem dialogi, zabawne, ale i poruszające sytuacje, i ogólny dobry nastrój. Jest to zasadniczo chyba najweselszy tekst, jaki napisał Sapkowski, który jakoś dobrego nastroju w swojej prozie nie lubi.

I tak dochodzimy do kwestii sagi, ponieważ już lektura kilkunastu stron pierwszego tomu Krew elfów przypomniała mi, dlaczego nie przepadam za tymi powieściami – i ogólniej, dlaczego nie cierpię dark fantasy, a obejrzenie filmu Siedem, choć dostrzegam jego wybitność, uważam za bezsensowną stratę dwóch godzin z życia. Otóż ja nie lubuję się w opisach bezmyślnego, beznamiętnego i bezsensownego okrucieństwa, tego zaś w sadze i ogólnie w dark fantasy nie brakuje. Ogólnie rzecz biorąc jest to idealny gatunek dla pisarzy, którzy przestali lubić swoich bohaterów. Pierwszy taki casus to Arthur Conan Doyle, który co prawda pisał kryminały, ale Sherlocka Holmesa znienawidził do tego stopnia, że postanowił go zabić. Po czym, jak nagle tempo napływu czeków spadło, poczuł się zmuszony go wskrzesić, i w ten sposób stał się patronem tych wszystkich twórców, co to mordują swoich bohaterów tylko po to, by ich potem zmartwychwstać. Jak w wielu mangach i anime, jak w Obcym 4, i jak w Avengers: Infinity War przetłumaczonym idiotycznie na Avengers: Wojna bez granic. Dlaczego wobec tego Sapkowski męczy się z nielubianymi przez siebie bohaterami aż przez pięć tomów, w sytuacji, gdy wystarczyłyby spokojnie trzy? Tego nie wiem, ale coś mi podszeptuje, że cyferki na koncie dość skutecznie karmiły ową Hassliebe.

Pewną dodatkową niechęć budzą we mnie motta. Każdy rozdział ma motto, i to najczęściej sążniste, zwykle na zasadzie cytatu z dzieła fikcyjnego, odpowiednio przez autora sagi napisanego, żeby jakąś tezę potwierdzało (szczególnie tę, że autorzy uczonych ksiąg to stare tępe dziady, które nie wiedzą nic o życiu). Te motta na ogół pomijam, ale w pewnym momencie trafiłem na „starodawną formułę zaślubin”, zaraz po rozrzewniającym „pojednaniu” między Geraltem a Yennefer w drugim tomie. No i czytam tę formułę zaślubin: „Oto biorę ciebie, aby cię mieć i zachować, na dole piękną i szpetną…”. Na dole? I równocześnie piękną i szpetną? Que pasa? Something like „umytą i nieumytą”? A co na górze? Przecieram binokle i czytam jeszcze raz. Aha, otóż: „na DOLĘ piękną i szpetną”. Na DOLĘ, nie na dole. Oj doloż moja, dolo. Kawy.

Gwoli informacji dla osób, które wiedźmiński cykl słabo znają albo tylko oglądały serial na Netfliksie, więc go w zasadzie nie znają, powiedzmy, że cała saga kręci się wokół Ciri, dziedziczki tronu Cintry, jednego z królestw wiedźmińskiego świata. Ciri jest córką Pavetty i Duny’ego, rycerza tkniętego klątwą, od której uwalniają go miłość Pavetty i łaskawość teściowej, naonczas królowej Cintry, Calanthe – przystojnej i postawnej kobiety (nawet nie mówmy, jak wygląda w serialu). Te losy są opisane w znakomitym opowiadaniu Kwestia ceny ze świetnego tomu Ostatnie życzenie.

Geralt spotyka też Ciri w tytułowym opowiadaniu z równie świetnego tomu Miecz przeznaczenia. Kilkuletnim jeszcze smarkiem będąca Ciri ucieka tam do lasu przed niechcianym małżeństwem, a las okazuje się niestety Brokilonem, lasem driad, do którego ludzie nie mają wstępu. Więc prawie cała ekipa poszukiwawcza zostaje przez dziwożony wybita i jedynie Geralt, idący do królowej driad z poselstwem, może Ciri uratować. I ratuje, a przy okazji opowiada jej i eskortującej go „driadzie” (w rzeczywistości ludzkiej dziewczynie niegdyś porwanej przez driady i znarkotyzowanej Wodą Brokilonu) bajkę. A scena ta jest napisana arcyrewelacyjnie, w najlepszym stylu Sapkowskiego, który potrafił w opowiadaniach rozbawić i wzruszyć czytelnika paroma zdaniami (przeczytajcie Trochę poświęcenia, o spotkaniu wiedźmina ze znajomą Jaskra, poetką Essi Daven). Szkoda, że zamiast tego postawił w sadze głównie na makabrę.

Królowa driad z Brokilonu rozpoznaje w Ciri Dziecko Starszej Krwi, czyli istotę o wielkiej mocy magicznej. W sadze jest to potem sprecyzowane – Ciri jest potomkinią rodu wywodzącego się z mieszanego związku wybitnej elfiej magiczki i ludzkiego króla. Nie bardzo już wiadomo, jak ten związek wyglądał naprawdę, bo jego losy przetrwały do czasów obecnych tylko w legendach. W jednym z pierwszych tomów sagi pojawia się ciekawy pomysł zestawiający elfią i ludzką wersję tej legendy, w których każda rasa ciągnie oczywiście na swoje i pluje na tę drugą. Niestety potem dowiadujemy się coraz mniej przyjemnych rzeczy o tym, czym Ciri może się stać, bo Sapkowski z zapałem brnie w coraz mroczniejszą fantasy.

A w opowiadaniu Coś więcej z tomu Miecz przeznaczenia czytamy, że Nilfgaard najechał, że obległ Cintrę, która padła, że Calanthe z większością świty zginęła, broniąc swego zamku. I że Ciri jest dla Geralta czymś więcej niż tylko przeznaczeniem. Ciri, wciąż jeszcze mała dziewczynka, ucieka z rzezi i mocą owego przeznaczenia Geralt odnajduje ją wśród uchodźców. I jest to tam przedstawione tak, że czyta się z zapartym tchem. W przeciwieństwie do serialu, w którym jest to przedstawione w jednej scenie: prawie że dorosła(?) Ciri i Geralt siedzą przy ognisku, Ciri pyta „Jestem twoim przeznaczeniem, Geralt?”, a Geralt odpowiada „Jesteś czymś więcej”, i szlus. I z całą moją sympatią do Cavilla – odpowiada tonem, jakim mający nieczyste sumienie facet mówi do kobiety „Oczywiście, że cię kocham”.

Trudno mi to kupić, i w tym serial jest niestety podobny do sagi. Ogólnie rzecz biorąc większości perypetii zawiłych a krwawych z sagi nie kupuję, wydają mi się mocno naciągane. Nie kupuję pomysłu przerobienia księżniczki na wiedźminkę, nie kupuję absurdalnego interludium u „pustelnika” Vysogoty. Zamiast po prostu opisać wydarzenia, Sapkowski pół tomu Wieża jaskółki zbudował z retrospekcji, skutecznie niszcząc napięcie, bo czego byśmy nie przeczytali o mordęgach Ciri i reszty bohaterów, przecież i tak wiemy, że przeżyli. Przynajmniej ci najważniejsi.

Nie kupuję konceptu, że co prawda gwałt hetero jest be, ale gwałt lesbijski jest cacy. Nie kupuję tego, że Geralt w Chrzcie ognia zachowuje się jak sztubak albo nie przymierzając jak Reinmar z Bielawy i nie zauważa tego, że Milva czuje do niego miętę (tak, tak, zapomniałem, że on świata nie widzi poza Yennefer i dozgonnie w celibacie żyć będzie, jeśli nie uda mu się spotkać i przeprosić Yennefer za wszystkie jej krzywdy).

Nie kupuję tego, że niby taka inteligentna i wykształcona Ciri zaczyna się nagle zachowywać jak rozwydrzona nastolatka. I zamiast stroić fochy i zamykać się na klucz w swoim pokoju stroi fochy i morduje kogo popadło. A już zwłaszcza samców ośmielających się spojrzeć na nią pożądliwiej, bo incelom trzeba dowalać. Sapkowski wykonał tu myk, dzięki któremu nie jestem już w stanie Ciri polubić, i, na Zeusa, gdybym kiedyś zagrał w Wiedźmina 3 ponownie, to dostarczyłbym ją Emhyrowi pięknie zapakowaną i przewiązaną wstążeczką. Tak tak, oczywiście Ciri wiele wycierpiała przez złych ludzi, nie rozumiem tylko, dlaczego w kompanii odurniałych młodych rezunów morduje tzw. osoby postronne nic z jej nieszczęściem wspólnego niemające.

Nie kupuję tego, że Ciri, bez oporów mordująca byle kogo u boku swojej kochanki i w kompanii obłąkanych narkotykiem zbójów, wprowadzona na arenę z dobrą bronią i skonfrontowana z grupą najemnych zbirów nagle dostaje skrupułów i „nie chce zabijać”. To, że ci akurat nie nastawali na nią cieleśnie, wydaje mi się wyjątkowo słabym argumentem „usprawiedliwiającym” chlastanie kosą po gardłach w sytuacji, gdy wystarczyłby cios w ryj (a jestem przekonany, że cios w ryj od wiedźminki ma stosowny ciężar gatunkowy).

Nie kupuję tego, że przy konfrontacji z Nilfgardczykami Geralt uwalnia od stryczka bandytkę Angoulême, morderczynię i rabuśkę, bo przypomina mu ona Ciri (a podobna jest bardziej niż by Geralt byłby skłonny przyznać). Geraltowi jakoby „nie podobają się” metody utrzymywania porządku stosowane przez Fulka, choć sam je takoż stosował, a Fulko, akurat w przeciwieństwie do nilfgardzkich i innych wojsk, nie morduje cywili jak popadnie, tylko karze przestępców.

Swoją drogą nazwanie bohaterki od francuskiego miasta jest dla mnie dość sporym dysonansem, podobnie zresztą jak takie same zabiegi w tomie piątym, gdzie w Toussaint co prawda większość rzeczy nazywa się z francuska, ale mamy i przełęcz Cervantesa, i zameczek Zurbarràn (choć w tym ostatnim pewnie mało kto rozpozna aluzję do XVII-wiecznego hiszpańskiego malarza-tenebrysty, specjalisty od męczącego malarstwa religijnego i wybitnych martwych natur).

– Z wolna, z wolna – mruknął krasnolud. – Uciec zawsze zdążymy. A może już po wojnie? Może ruszyła się wreszcie temerska armia? Co my tu wiemy, w tej kniei? Może już gdzie walna była bitwa, może odparty Nilfgaard, może front już za nami, chłopi i krowy do domów wracają? Trzeba sprawdzić, wywiedzieć się. Figgis, Munro, obaj tu zostańcie, a oczy miejcie otwarte. My zaś uczynimy rekonesans. Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca.

– Głosem krogulca? – niespokojnie poruszył brodą Munro Bruys. – Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniu ptasich głosów, Zoltan.

– I o to chodzi. Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny do niczego głos, to będę ja.

W Wieży jaskółki eksperymenty – formalne, z narracją – w pewnym momencie zaczynają przypominać zapasy w błocie. A to mamy typowego dla wcześniejszych tomów wszechwiedzącego narratora, który podsłuchuje i podgląda niepodsłuchiwalne i niepodglądane rozhowory Yody i Luke’a Sky… to znaczy Ciri i Vysogoty na bagnach, a to obszerne cytaty z rozwlekle napisanego Pół wieku poezji. Cytaty nie wiadomo skąd wzięte, skoro w rozdzialiku stanowiącym anachroniczne interludium – ani logiczne w tym miejscu, ani potrzebne – autor nie omieszkał z dziką satysfakcją poinformować o zniszczeniu memuarów Jaskra. Chwyt to ograny i nudny do nudności. Aczkolwiek można sobie spokojnie wytłumaczyć, że jedyne, co zostało zniszczone przez chciwych tępaków, to oryginalny rękopis, bo przy swoim nieuleczalnym i uroczym narcyzmie Jaskier z całą pewnością swoją pracę opublikował. Ale OK, tym interludium przynajmniej autor zdradził nam – na półtora tomu przed końcem sagi – że Jaskier całą tę awanturę przetrwa, a następnie w spokoju i luksusach dożyje końca dni swoich u boku żony, zapewne bogatej księżnej wdowy z Toussaint (nie). Dzięki.

Drażnią mnie też nagminnie uprawiane przez Sapka anachronizmy polegające na wsadzaniu do tekstów współczesnych terminów naukowych (te wszystkie geny, mutageny, ewolucja itd.). Cywilizacja w świecie wiedźmina nie ma szans ich znać, bo żeby je znać, niezbędny jest odpowiedni poziom wiedzy naukowej, rozwijanej odpowiednio długo w ośrodkach akademickich. Chyba że uznamy, iż sami bogowie i boginie przekazali tę wiedzę kapłanom (takiej np. Nenneke) w swoim Słowie – co byłoby dużo bardziej użyteczne niż bajki pomieszczone w Biblii. Natomiast akademickiego stylu uprawiania nauki i sedna metody naukowej Sapkowski nie rozumie, regularnie drwi z uczonych i uniwersytetów oraz prac naukowych. To chyba typowa dla samouka naiwna niechęć do „oficjalnej” nauki, akademii i ludzi wiedzących więcej, charakterystyczna też dla literatury ludowej.

Drugi akt spektaklu nienawiści Ciri (i autora) do tzw. oficjalnej nauki (tak jakby istniała jakakolwiek inna) ma miejsce pod koniec Wieży Jaskółki, kiedy to Ciri, teoretycznie wyedukowana, pluje na całą etykę i resztę filozofii, i przedstawia własną – że zło należy zamordować, bo wtedy przestanie być złem i jest trupem. Zarąbista i „odkrywcza” filozofia życiowa nastolatki z traumą, pomija jednak jedną ważną dla mnie kwestię: kto mianowicie będzie decydować o tym, co jest złem i kto jest zły. Bo jeśli decydować mają nastolatki z traumą albo z fochem, to ja się z tego wypisuję. Zwłaszcza że choć u Sapkowskiego panuje równouprawnienie i zbójeckie albo reżimowe hanzy pełne są kobiet, to jakoś od miecza i magii Ciri giną prawie sami faceci…

Kompletnie nie kupuję też całkowicie idiotycznej bójki Cahira z Geraltem, a już zwłaszcza tego, że „ciotka Milva” musi ich rozdzielać jak dwójkę dziesięciolatków, lejąc pasem. Jeszcze samo oskarżenie przez Geralta Cahira o zdradę daje się jakoś logicznie uzasadnić, natomiast nieprzejednanie wiedźmina już mniej. Ogólnie Geralt strasznie zgłupiał w powieściach, szkoda. Może magiczne lanie sprawione przez Vilgefortza wydrylowało wiedźminowi głowę jak nie przymierzając wiśnię.

Dalej też zachowuje się Geralt jak półdebil, urządzając kontrpułapkę na pułapkę zastawioną na niego w krasnoludzkim zagłębiu, w dodatku w naiwny sposób traci medalion, a potem druidki i druidzi zupełnie nieekologicznie i nie po druidzku zwiększają pulę emisji CO₂, paląc wszystkich złoli w wiklinowej babie. Czy też chłopie. W każdym razie paląc z dobrodziejstwem inwentarza, bez obszukania w celu sprawdzenia, czy owo paliwo niekopalne odnawialne nie ma przypadkiem przy sobie jakichś ważnych alboli cennych rzeczy. I w ten sposób wiedźmiński medalion Geralta idzie z dymem, bo był chyba z origami (przypomnę, że medalionik Kwinty ciałopalenie przetrwał). Staje się to symbolem zerwania wiedźmina z wiedźmińską przeszłością, bo on wiedźmin pono bez medialionu nie będzie mógł po wiedźmińsku czarować. Gut, gut, będzie więc naparzać niemilców konfesjonalnie, jak by powiedział Yarpen Zigrin. Poza tym do stosowania wiedźmińskich używek, czyli eliksirów, medalion chyba nie był potrzebny? Swoją drogą nie kojarzę, żeby wiedźmin w sadze gdzieś eliksirów używał, czyżby zostały uznane za niedozwolony doping?

Po odjeździe Ciri od „pustelnika” Vysogoty, dawniej mędrca, filozofa i „akademika”, tenże przestaje być autorowi potrzebny, więc umiera sobie z poważnych medycznych przyczyn, a mianowicie ni z gruchy, ni z pietruchy. Jakaś tam banshee co prawda po krzakach zrzędzi, tylko że nie po to Vysogota przez x lat na bagnach mieszkał, by się jednej marudnej baby moczarowej strachać. Ale git. Jak autor morduje wymyślanych przez siebie bohaterów w takim tempie, to czytelnikowi jakoś trudno się zdobyć na żal po tych, co giną. Spox, autor wymyśli innych. Następny tom proszę.

Następny tom (a konkretnie z niejaką ulgą ostatni), czyli Pani jeziora, ma niestety circa 600 stron, czyli że jest najgrubszym tomem czegokolwiek autorstwa Sapkowskiego. Osobom, które go nie zdzierżyły, sygnalizuję, że w dalszych kilkudziesięciu akapitach znajdą dość dokładne streszczenie. Zacznijmy od tego, że na początek trafiamy w ślad za Ciri do Kamelotu. Łojezusicku. To znaczy wróć, nie do Kamelotu jako takiego, ale do świata legend arturiańskich. Crossover that no one asked for but we got it anyway. Bat łaj? Zaczynam rozumieć, dlaczego Oramus nie lubił postmodernizmu już na początku lat 90.

Na marginesie nadmienię, że oczywiście esej Świat króla Artura wydany po raz pierwszy przez Supernową w jednym tomie z nawiązującym do tych legend opowiadaniem Maladie uważam za jeden z najlepszych tekstów Sapkowskiego. Napisany świetnym stylem, z polotem, znakomicie łączył stare opowieści z ich nowymi wersjami, takimi jak Mgły Avallonu M.Z.Bradley czy Był sobie raz na zawsze król T.H.White’a. Ale to było dawno, rzecz powstała zapewne mnie więcej równocześnie z pierwszym tomem sagi, a ukazała się rok po nim.

Za to w Pani jeziora, jak już przejdziemy do rzeczy – ale nie, najpierw trzeba zauważyć, że cały ten tom jest retrospekcją, czyli ma tę samą wadę, co poprzedni: wiemy, że wszyscy ważni bohaterowie przeżyli przynajmniej do końcowych rozdziałów, a nieważnych autor nie będzie długo żałować. Tyle że tutaj Ciri opowiada swoją historię nie staremu zdziadziałemu filozofowi, a młodemu naiwnemu rycerzowi. Galahadowi konkretnie.

A jak już rzeczywiście przejdziemy do rzeczy, w rozdziale drugim, pojawia się bohaterka imieniem Coronavirus… Nie, przetrzyjmy jeszcze raz binokle – Condwiramurs. COND-WI-RA-MURS. I pomyśleć, że we wspomnianym wyżej eseju Sapkowski sam wytykał pewną dziwaczność imion niektórych bohaterów legendarnych. Co prawda sam już nas w opowieściach o wiedźminie przyzwyczaił do trudno wymawialnych nazw własnych i innych słów, zwłaszcza w języku elfów. Wiadomo, elfy długowieczne są, mają czas, jak ktoś ich nie zrozumie, to mogą powtarzać to, co powiedziały – po raz drugi, trzeci, piąty, dziesiąty… Ludziom jednak na ogół się troszku śpieszy. Imię „Condwiramurs”, które zawsze najpierw czyta mi się „Coronavirus”, co może w połowie jest winą pandemii, odpada w przedbiegach. W sytuacjach poufałych i intymnych można by je pewnie zdrobnić, tylko jak? Kondzia? Mursia? Takie imię to się nadaje a d’yaebl aep arse.

Tak przy okazji, przed dalszym pastwieniem się nad sagą chciałem zauważyć, że bardzo mi się podoba okładka Pani jeziora w wydaniu z 2014 roku. Widzimy tam nie wiadomo kogo, a konkretniej nagą panią w jeziorze, która zajmuje się połykaniem świecącego miecza. Kto owąż okładkę spłodził, tego nie wiemy, bo odpowiedniej informacji w książce brak – mam niejakie, może i mylne, wrażenie, że jest to kolejna stockowa ilustracja wytypowana na zasadzie dopasowania do tytułu książki. Pani jeziora? No mamy tu panią i jezioro, i jest kul. Co prawda kadr byłby lepszy, gdyby pani była obrócona frontem, ale i z tyłu jest ładna. Tylko, powtórzę, nie wiadomo, kto to – po kolorze włosów widać, że nie jest to Triss ani Ciri, ani nawet mediumka Iola Pierwsza, po tuszy – nie jest to Nenneke. Najbardziej podobna wydaje się Yennefer, ale po kiego grzyba Yennefer miałaby połykać świecące miecze, stojąc nago po pas w wodzie, nie mam pojęcia. Po prawdzie, to nie wiadomo, dlaczego ktokolwiek miałby to robić, nago czy w ubraniu. A z tyłu książki są oczy kota(???). Może wyjaśni się to w tak zwanym trakcie. (W sumie trochę to dziwne w tym wydawnictwie, bo miało zwykle niezłe okładki – a tu na okładkową tytułozę cierpi jeszcze Wieża Jaskółki, gdzie na okładce jest wieża [i jednorożec]).

Zatem Coronavirus… tfu, Condwiramurs przyjeżdża, czy może przypływa, na wyspę na jeziorze, a właściwie na Jeziorze, a stoi na tej wyspie wielce wysoka wieża (ładna aliteracja). Wita ją Ci… Nimue i zaraz na początku ustawia na baczność niczym Sinobrody: tu można wchodzić i korzystać, tam mój prywatny lab i sypialnia, więc nie można, a Króla Rybaka nie wolno użyć w żadnym razie nawet gdyby prosił. Zaraz, jaka Nimue? Zasadniczo oczywiście jest to imię Pani Jeziora w legendach arturiańskich, dodatkowo zależnie od wersji jest ona strażniczką Lancelota, ukochaną i zgubą Merlina (aczkolwiek tu nosi inne imię), czasem dostarczycielką Excalibura, a czasem nie, czort by się w tym wszystkim połapał.

Gracze powinni też pamiętać, że z Panią Jeziora Geralt ma zaszczyt sobie pitigrilić w pierwszej grze Redów i nawet dostaje za to kartę kolekcjonerską z aktem. Ale och jej, jakie to nieprawomyślne jest. Już jakiś pismak w którymś amerykańskim serwisie growym raczył zauważyć, że potrzebujemy rimejku części pierwszej, jednakowoż z politpoprawnymi poprawkami – karty z cyckami won. Takoż zapewne niezobowiązujące seksy Geralta z kim się da, będące niejako jego znakiem charakterystycznym (w opowiadaniach i grach, bo w sadze Geraltowi wyraźnie brakuje maksonu).

I teraz jest tak: czytamy opowieść o tym, jak to Nimue zatrudnia Corona… Condwiramurs do wyśnienia prawdziwych losów Yennefer, Ciri i Geralta, bo tam w książkach panie to tylko łeż i propaganda. I ona śni i opowiada np., jak Geralt opowiada, jak było w Toussaint. Przypominam, że ramą całej opowieści (o czym zdążyłem już zapomnieć i przypomniała mi wzmianka we wcześniejszej części tej recenzji) jest to, że Ciri opowiada to wszystko Galahadowi. Szufladki w szufladkach w szufladkach, jak by powiedział Gurney Halleck do Paula Atreidesa. A czytelnik się troszku męczy. Zwłaszcza że – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przy lekturze sagi – łapię się na wrażeniu, że to jest fajne i dobrze by się czytało. Znaczy – losy Geralta i Drużyny Pierścienia, wróć, Drużyny Wiedźmina w Toussaint są fajnie napisane i dobrze by się je czytało – ale pod jednym warunkiem. Trzeba by książkę obkroić ze wszystkich niepotrzebnych wątków, które tylko uprzykrzają lekturę (tak, tak, na was patrzę, Nimue i Coronawi… ach, zaraza). Toż to nie jest Finneganów tren, tylko literatura popularna – a tej nadmiar wydziwiania szkodzi.

Zasadniczo gdyby Sapkowski napisał opowiadanie o pobycie Geralta w Toussaint, ooo, to by mogła być rewelacja. Bo w tym fragmencie książki jest sens, zgrabna fabuła i dowcip. Przypomnijmy sobie wątek sukkuba, na którego Geralt dostaje zlecenie od księżnej z poparciem miejscowych kobiet. A potem przychodzą do niego miejscowi faceci z prośbą, żeby tego sukkuba jednak nie kilować, bo co to szkodzi, że on sobie czasem kogoś nawiedzi. Nawiedza tylko pełnoletnich, a spać przy otwartym oknie jest zdrowo. Przy okazji panowie mile zaskoczą wiedźmina ekonomicznie, a od pękatego konta w toussainckim banku głowa nie zaboli.

Zatem Geralt z ekipą w Toussaint byczy się na wikcie arcyksiężnej, co to ładna i uprzejma, ale jak jej kto na odcisk wlezie i focha sprowokuje, to chybka łask pozbawić i do loszku wtrącić. A jak kto nie herbowy tylko łyczek z pospólstwa, to i na szafocie obwiesić. Od czasu do czasu Geralt wybiera się do tej czy innej winnicy, aby w tym czy innym loszku tego czy innego potwora ubić a konto zasilić. W ramach kolejnej szufladki mamy w tym miejscu relację Fringilli Vigo dla tajnego kółka czarodziejek. Fringilla, w przeciwieństwie do serialu zgrabna i chętna, wcale pod szyję niezapięta, z poświęceniem wykorzystuje wszystkie swoje atuty, by wiedźmina w Toussaint uziemić na jak najdłużej. A ma co wykorzystywać, zwłaszcza że makson Geraltowi dowieźli. Więc robi z zapałem za Tajną Agentkę, mającą Geralta odpowiednio długo w Toussaint zatrzymać i Ważne Wieści z niego wydobyć. Tyle że one atuty w pewnym momencie przestają działać, mniej więcej tak samo jak medalion, który Geralt otrzymał od Fringilli w zastępstwie tego spalonego przez druidki w wiklinowej babie. Obstawiam, że medalion od Fringilli pełni głównie funkcję GPS-u, czyli Geralt Positioning Systemu.

Atuty przestają działać w wyniku tego, że Geralt wyprawia się na gremlina do winnicy Pomelo, to jest ten, Pomerol. Opis tej wyprawy przypomina najlepsze czasy wiedźmińskiej franczyzy, kiedy kupowało się miesięcznik „Fantastyka”, licząc przede wszystkim na to, że nowe opowiadanie Sapkowskiego wydrukowali. Deskrypcja wędrówki Geralta przez lochy pod winnicą jest zgrabnym pastiszem wędrówki Drużyny Pierścienia przez Morię, włącznie z mostem Youshallnotpass: „[Wiedźmin] Wyszedł nagle do ogromnej kawerny, której sufit tonął w ciemnościach. Środek kawerny zajmowała olbrzymia, czarna i bezdenna dziura, nad którą wisiał kamienny, niebezpiecznie filigranowo wyglądający mostek. Woda kapała ze ścian, dzwoniła echem. Z przepaści wiało chłodem i smrodem”.

Najpierw jednak w trakcie jazdy do Pomerolu Geralt nasłuchuje się solidnej kupieckiej filozofii, że nie ma co na dupie siedzieć albo gnuśnieć na damskiem mymłonie, bo interes sam się nie zrobi, a – jak powiedział Murphy, zapewne gnom – problemy pozostawione sobie samym zmieniają się ze złych na gorsze. Potem w trakcie wałęsania się po lochach za gremlinem wiedźmin trafia do komnatki podsłuchowej jakiegoś zmarłego magnata i podsłuchuje, jak to rewolucjonista Stefan Skellen spiskuje z garścią wielmoży, coby zamachnąć się na jaśnie oświeconego cesarza namaszczonego Emhyra i władzę przejąć, czy to dla ludu, czy dla rady regencyjnej marionetkowego następcy. Skellen ma katar, a spiskarze zgryz, jak cysorza ubić, bo prócz klawego życia ma on jeszcze wieże, straże i wojsk szeregi wraże. Ale spoko leszcza, mówi Puszczyk Stefan. Odpowiedniego hitmana do tej roboty ma mieć czarownik Vilgefortz. Zamachnikiem będzie niejaka Yennefer, co to jakoby zauroczona i zmanipulowana ma Emhyra zakatrupić z zemsty, a potem popełnić samobójstwo z rozpaczy. Kto chce, niech wierzy.

Zaczym wiedźmin jak ostrogą w sempiternę żgnięty błyskawicznie zbiera się do wyjazdu z Toussaint, co zamierza uczynić po angielsku, ale takie numery to nie z Fringillą (medalion działa). Szpiegini przycapuje Geralta w stajni podczas siodłania koni i korzystając z okazji zażycza sobie pożegnalnego miziania. I tu po raz kolejny wsuwa nam pan Autor bajeczki o kobietach orgazmujących po paru minutach burzliwego seksu bez przygotowań, aż chce się przywołać ów cytat z recenzji pisarza Mucka Lubińskiego ze Skiroławek: dorosły mężczyzna kocha się jak sztubak z liceum. Ale może czarodziejki mają inaczej. W każdym razie po paru obłudnych deklaracjach TW Frigo próbuje wyciągnąć na potrzeby swojego kółka czarodziejskiego info o tym, gdzie się ten podły Vilgefortz zadekował. A wiedźmin jak raz wykazuje Mądrość, tj. obiecuje, że zadzwoni, po czym robi Fringillę w Płotkę, sprzedając jej fałszywą lokalizację niedobrego czarownika. I odjeżdża w tzw. siną dal i zamieć. (Ciekawe, że nie udało się wyczytać tej wiadomości Geraltowi prosto z głowy, co wielokrotnie inne czarodziejki uprawiały).

Natenczas błyskawicznie przeskakujemy do komandoskiej akcji oddziału powietrzno-desantowego czarodziejek na onże zamek, w którym Vilgefortz się jakoby ukrywa. Akcji relacjonowanej live za pomocą łączy czarolitarnych niczym rajd Navy Seals na kwaterę Usamy ibn Ladina w dawnych dobrych czasach. I zakończonej, niestety, inaczej niż szturm na Abbottabad, to jest fiaskiem. Ale sztab czarodziejski szybciutko zmiata kompromitację pod latający dywan i wykazuje zrozumienie dla TW Frigo, poklepując ją po pleckach stwierdzeniem, że to nie pierwszy raz wredny samiec oszukał kobitkę. I, za przeproszeniem, vice versa, ale rżnięcie głupa z samców jest usprawiedliwione, a kto myśli inaczej, ten wrednym symetrystą jest.

Wkrótce potem ciągłość akcji się urywa. Szufladki, śnienia i koronawirusy chwilowo idą na drzewo i trafiamy do Ciri, czy też może raczej do świata elfów, do którego przeniosła się Ciri po wejściu do Wieży Jaskółki w panicznej ucieczce przed zbirem niezniszczalnym Bonhartem. Elfy, jak to elfy, niby inne niż w świecie wiedźmina, ale tak samo dęte i nadęte – wszechwiedzący rasiści z manią wielkości. Całkiem jak u Tolkiena albo w Koncercie Nieskończoności. Ciri dowiaduje się, że ma posłużyć za obiekt hodowlanego eksperymentu rodem z kapituły Bene Gesserit i zaowocować, z drobną pomocą władającego tamtym światem elfa naczelnego Auberona, a.k.a. Król Olch. Na szczęście przystojniaka.

Ale nie mów hop, dopóki do łóżka nie wskoczysz. Niestety Królowi Olch nie staje… to znaczy tego, Król Olch nie staje na wysokości zadania, bo ma lat 650, wszystko już widział, wszystko wie. I mimo afrodyzjaków jakoś dziwnie mu z potomkinią w połowie małpy się swadźbić. A my za to nie wiemy, z czego wyewoluowały elfy i dlaczego dają płodne mieszańce z tymi wstrętnymi Dh’oine. No to Ciri bierze i ucieka, bo jej jednorożce tłumaczą kopytologicznie, że jako Dziecka Starszej Krwi nie można jej zatrzymać. Poczem następuje kolejne mało uzasadnione interludium.

Owo interludium polega na tym, że Jarre, świątynny chłopak od skrybania, ucieka do wojska. W – jak mówi jeden z przypadkowo napotkanej przezeń bandy rzezimieszków – paterotycznym zapale, albowiem Cirillę kocha a ojczyzna w potrzebie. Albo vice versa naabarot. W bandzie jest też Melfi, znany Jarremu z dzieciństwa bysio i nękacz z wioskowej podstawówki. Ale po co on tam jest, po co ta banda, po co ten wątek, tego nie wiadomo. No dobra, są w nim znane nam skądinąd krasnoludy i to jest fajne. I wiadomo, że młody, a zwłaszcza zakochany mężczyzna jest zwykle durny jak półbut, ale to już widzieliśmy w trzech tomach trylogii husyckiej. Na koniec wtrętu Jarre, żadnego wojennego rzemiosła oczywiście nieumiejący, trafia do batalionu mięsa armatniego razem z Melfim (może to jakaś postać z dzieciństwa autora?). Z kolei reszta bandy przypadkowych rzezimieszków zamiaruje napaść na spokojną mijaną wcześniej wieś hobbitów, zaopatrzenie ukraść, z hobbitkami poswawolić, a potem wszystkich zaciukać. Klnę się na Darwina i Hawkinga, że jakby Sapkowski pozwolił im tych hobbitów wyrżnąć, to byłaby to kropla, pod którą ugiąłby się przysłowiowy wielbłąd i więcej żadnej jego książki w życiu do rąk bym nie wziął. Na szczęście „niziołki są niesamowicie szybkie i bezbłędnie miotają wszelkiego rodzaju pociski”. I niedoszłe jak się okazuje rzezimieszki trafiają jako nawóz do brzeziniaka. Aha, i jeszcze Nilfgaard NADCIĄGA.

Ciri tymczasem z pomocą jednorożca teleportuje się w tę i we wtę, zaliczając pod drodze chyba wszystkie możliwe anachronizmy, w tym Mazowsze z krzyżakami, jakąś przyszłość typu Terminator, oberżę „Au Chat Noir” w Pont-sur-Yonne, port ogarnięty zarazą, Nilfgaard oraz Nimue z Królem Rybakiem in flagranti. Przy okazji Sapkowski wsadza kolejną prostacką szpilę uczonym, a ja miewam déjà vu – momentami budzi się we mnie wrażenie, że czytam książkę składaną z ołowianych czcionek przez zecerów w PRL-u. Zecerzy owi miewali gorsze dni, osobliwie w poniedziałki i po świętach, i wtedy, bywało, linijki tekstu myliły im się pod względem kolejności. A czasem nawet całe strony.

W trakcie skikania po osnowie czasoprzestrzeni Ciri trafia też na Leśnego Dziadka(sic!), który chce ją zjeść i zgwałcić… tfu, zgwałcić i zjeść, i dlatego go Ciri zabija. Dość humorystycznie brzmi pojawiające w tym miejscu stwierdzenie, że gdyby nie chciał jej zgwałcić, to by ocalał (bo by ją zabił od razu). Cała scena jest epickim starciem na miarę pojedynku Sarumana z Gandalfem – dziadek wali swoją lagą, drewnianą znaczy, prawie ogłusza Ciri, prawie łamie Ciri to i owo, Ciri prawie się nie uchyla, i prawie bym się tym wszystkim przejął, gdybym nie pamiętał, że to retrospekcja i Ciri musi przeżyć.

Zaraz potem przeskakujemy nad jezioro od Pani Jeziora i Nimue odstawia wykład astronomiczno-klimatologiczny o przyczynach glacjałów, prezentując wiedzę, która w naszym świecie jest produktem kilkuset lat rozwoju akademickiej nauki i obserwacji wspomaganych techniką wytwarzającą przyrządy obserwacyjne bardziej zaawansowane od lusterek (ale i te się przydają). Ni ma chu chu we wsi, żeby tę wiedzę znali u wiedźmina, no chyba że te jejich łuczone na łuniwersytetach są jednak, wbrew drwinom autora, coś warte. Albo rzeczywiście jest to wiedza objawiona. Przez Melitele.

Tak czy siak, nadciąga epoka lodowcowa i wszyscy zginiemy. Zasadniczo wszystko to jest normalnie wytłumaczone, więc nie całkiem jarzę, po co do tego jeszcze Dziki Zgon. Ziemia przestanie rodzić, kozy wyzdychają z zimna, a chłopom zamarzną kuśki. Za trzy tysiące lat. Ojej.

Jednak zanim zginiemy, bo lodowiec zmieni nas w mrożonki, zginiemy w bitwie. I tu następuje szczegółowy opis bitvy straszliwey przez armje Nilsgardu i Pułnocy stoczoney. I tu się Author nad czytelnikiem lituje (troszkę), albowiem opis jest pióra wspomnianego wyżej skrybanta Jarre. Dodatkowo jeszcze jakieś wnuki mu się tam plączą, czyli że Jarre nie tylko bitwę przeżył, ale nawet zaruchał, zamiast zemrzeć w czystości sexualney jak na nerda przystało.

Bitwa odbyła się pod osadą Stare Pupy, ale że to nazwa dla historiografii nieprzystojna, a osady już nie ma, tedy nazywa się ją bitwą pod Brenną, aczkolwiek tej osady naonczas nie było. A mieszkańcy wsi Brenna w powiecie cieszyńskim dziękują autorowi książki za reklamę (bardzo tam ładnie).

Czyli, jako się rzekło, następuje Bitwy Opis, żmudny i szczegółowy, i Dygresjami oraz Chwytami Stylistycznymi upstrzony. Krew, za przeproszeniem, wytryska, urzynane są, za przeproszeniem, członki, narracja się rwie jak wyprute trzewia, ranni i amputowanni wyją z tzw. bólu mimo pomocy medycznej, i jedno tylko mnie dziwi. Dlaczego otóż w świecie rozlicznych znachorów, kapłanek leczniczych i innych adeptów sztuki medycznej, świecie z ziołami i alkaloidami obeznanym, nie ma anestezjologii. Bo dlaczego w naszym świecie praktycznie nie stosowano środków znieczulających od średniowiecza aż po wiek XIX, pomimo bogatej wiedzy na ten temat w medycynie arabskiej, pomimo znajomości zielarstwa wśród wiedźm później nazwanych czarownicami, to wiem.

Nie stosowano, albowiem wedle kościoła naszego chrześcijańskiego niemiłosiernego cierpienie jest „darem boga dla człowieka” i nie godzi się pozbawiać człowieka tego jakże cennego daru pod jakimś głupim pretekstem w rodzaju znieczulenia przed ucięciem nogi zmiażdżonej pod padłym wierzchowcem albo usunięciem odłamków pocisku z organów wewnętrznych. Właśnie dzięki temu przecież chirurdzy wojskowi osiągnęli niebywałą perfekcję – pod koniec XVIII wieku amputacja nogi ponad kolanem trwała, od pierwszego cięcia do zespolenia kikuta, rekordowe 15 minut. Tyle że i tak więcej zmarłych po bitwach stanowili ranni, którzy nie wytrzymali szoku pooperacyjnego (czyli z bólu), niż zabici bezpośrednim ostrzałem. Ad maiorem dei gloriam.

Skip 55 stron.

Jak już wygraliśmy bitwę pod Brenną, Ciri przyjeżdża do Vilgefortza. Powtórzę: Ciri przyjeżdża do Vilgefortza. Przypomnijmy, że Vilgefortz to czarodziej wszechmocny, spiritus movens wszystkich nieszczęść (może poza inwazją Nilfgaardu [dopisek późniejszy: a nie, jednak włącznie z]). I CIRI PRZYJEŻDŻA DO VILGEFORTZA w szlachetnym zamiarze wymienienia się na wolność dla Yennefer. A Vilgefortz to ten facet, który niemal od samego początku sagi stara się dostać w swoje łapy Ciri, żeby jej tam w brzuchu pomieszać, cuda niewidy wydobyć, a ją samą swoim pachołom na uciechę rzucić. Wredziol parszywy po prostu, i nie wiadomo jak naiwnym i zwyczajnie durnym trzeba być, żeby pomyśleć, że można z nim negocjować i że on swojej części jakiejkolwiek umowy dotrzyma. Na temat inteligencji bohaterki oddającej się bez żadnych gwarancji w ręce największego wroga wolałbym się już dalej nie wypowiadać, bo przychodzą mi na myśl jedynie słowa powszechnie uważane za obelżywe. O sancta simplicitas, jak rzekł reformator kościoła Jan Hus na widok staruszki dorzucającej drewek na jego stos.

Ty, kapcanie, gdybyś w zupie połknął karalucha, to w kiszkach więcej byś miał rozumu aniżeli w głowie.

[anonimowy lancknecht]

Trochę jednak szkoda, że Sapkowski znowu jedzie w antynaukowość, bo czytamy, jakie to laboratorium (z dorzuconą hojną ręką listą alchemicznego szkła laboratoryjnego), nawet świątynne, straszne jest i przerażające. Uczeni u Sapkowskiego są jak w filmie akcji klasy B jak Boll alboli nawet E jak Emmerich: głupi i/lub szurnięci, i/lub wredni, i/lub wszystko to naraz. Sensu w tym żadnego nie ma, bo np. wiedzy medycznej, jaką dysponują lekarze leczący rannych w trakcie bitwy pod Brenną, bez badań naukowych i eksperymentów zdobyć się nie da.

A nie, zapomniałem, że to od Melitele.

Rzecz jasna przejąć się losem – niedoszłym, jak się zaraz okazało – Ciri nie miałem zamiaru, pamiętając, że ona to wszystko opowiada Galahadowi (znowu o tym zapomnieliście, prawda?). Moje obawy budziło tylko to, jak bardzo będę musiał się namęczyć przy detalicznych opisach mąk pszennych i żytnich, jakie będzie zadawać jej Vilgefortz. I oczywiście słusznie, że się nie przejąłem, bo w tym jakże dogodnym dla autora momencie (powiedzmy, że czytelnik też tu wzdycha z lekką ulgą) następuje deus ex machina wjazd amerykańskiej kawalerii, która w puch roznosi mnogie zastępy Indian… wróć, to nie ta bajka. Odsiecz dla Ciri przybywa w osobach znanej nam wypróbowanej ekipy (minus Jaskier): Geralt, Cahir, Milva, wampir Regis i Angouleme (ładne miasto, Wes Anderson nakręcił tam niedawno The French Dispatch). Oraz stada kruków nieprzeliczonych, które w języku angielskim nosi wieszczą nazwę murder.

Wpada zatem do zamku Stygga wiedźmińskie komando, złożone, jak away team w Star Treku, z oficerów i postaci przeznaczonych do odstrzału. Najpierw ginie Milva, bohatersko i dość szybko, czemu trudno się dziwić. Na to, by autor pozwolił jej dożyć starości w dostatku, nie liczyłem od momentu, kiedy stało się jasne, że jest nieszczęśliwie zakochana w wiedźminie. I jako dziewczyna-kumpel, do pitki i do bitki, nie jest w ogóle przez Geralta brana pod uwagę w sensie romantyczno-erotycznym. Sfriendzonował ją już dawno, a we fringillowskich prześwitujących koronkach na gołe ciało Milva nie chodzi. Oj, trzeba było przyjąć oświadczyny rabogębego barona z Toussaint, z nim przynajmniej dało się pogadać o łukach i polowaniach.

Potem Bonhart zabija Cahira, Angouleme umiera od przypadkowego ciosu (do niej nawet nie zdążyłem się przyzwyczaić), Ciri zabija Bonharta, Vilgefortz zabija Regisa, Geralt i Yennefer zabijają Vilgefortza, gambit goni gambit, co zasadniczo czytelnik obserwuje dość beznamiętnie jak partię szachów. No dobra, Regisa mi było żal.

Potem przybywa deus secundus ex machina, czyli nilfgaardzka kawaleria z cysorzem Emhyrem i tu, przyznam, raz udało się Sapkowskiemu mnie zaskoczyć. Bardzo nieprzyjemnie zresztą. Czy rzeczywiście trzeba dosrywać ojcom jeszcze bardziej, a przy okazji niszczyć jedno ze swoich najlepszych opowiadań? Oczywiście to Sapkowski je stworzył i jako autor ma – w przeciwieństwie do pani storytelerki i reszty ekipy NF – pełne prawo zrobić z nim, co zechce. Ale to nie znaczy, że musi mi to się podobać.

Następnie w ramach jeszcze jednego interludium z postaciami trzeciego i czwartego planu dostajemy relację z miejscowego kongresu wiedeńskiego. Różne opcje się ścierają na wierzchu i pod powierzchnią (tam knuje konwent czarow… tego, czarodziejek), króle się kłócą i obrażają że pospólstwo zasiada przy stole rokowań na równi z monarchami (to o tobie, Dijkstra), wysłannik cesarza siedzi i milczy, o Melfim się już więcej nie wspomina, Stefana Puszczyka się za zdradę egzekwuje bo to lewak jest, wiewióry idą do odstrzału, słowem – polityka pełną gębą. I całe szczęście, że autor nie pominął tego w książce, choć bez opisu zapasów w politycznym szambie i ich konsekwencji całość mogła być o jakieś 100 stron krótsza. Zawsze mi jednak w takich opowieściach brakuje słów kilkoro o tym, co dzieje się po przełomie, po kryzysie, po ślubie… Pomijając tasiemcowe cykle z dalszymi ciągami, tylko jeden Heinlein w SF opisał konsekwencje ostatecznej bitwy lub rewolucji (Luna to surowa pani – prawdziwy majstersztyk, należy znać), a w fantasy dziadek Tolkien.

Interludium owo, podczas którego trzech czwartoplanowych chłopków roztropków spierdalających do Zerrikanii filozofuje bezsensownie przy obozowym ognisku, przeplatane jest też relacjami z defilady, która nastąpiła po kongresie, oraz wykonywanych niejako równolegle egzekucji. Z uwagi na barwne opisy działalności wiewiórów (to są elfowi gerylasi od terroru i wyrzynania bezbronnych), które można przeczytać w paru miejscach poprzednich tomów, wypada mi tylko wyrazić żal, że nie wszystkich zbrodniarzy czeka tam dobrze zasłużone spotkanie z katem. Wręcz przeciwnie, szeregowych zbrodniarzy niestety puszczono wolno, a na sprawiedliwy proces z nieodzownym powieszeniem lub ogłowęskróceniem posłano tylko dowódców. Najgorszemu z nich pozwala jeszcze Sapkowski ujść z życiem, aczkolwiek k’sażelieniju po to, by mógł przy ognisku częstować czytelnika głodnymi filozofijkami i jałowym poczuciem wyższości wobec Dh’oine. Po pięciu tomach (a wcześniej pewnych akcentach w opowiadaniach) zalatuje to jednak nudą. Zasadniczo już wielu pisarzy cierpiało wcześniej na mizantropię; w dzisiejszych czasach to wręcz sztampa.

Spotkanie przy ognisku mogłoby już w zasadzie stanowić koniec opowieści, ale gdzież tam. Następuje jeszcze powracanie, rachunków wyrównywanie i przeszłości żegnanie. Można to było strawić w jednej książce (choć już nie w jej adaptacji, gdzie Pidżej rozciągnął rzecz do granic wytrzymałości widza), ale tu nie bardzo. Przynajmniej opis egzekucji Jaskra jest śmieszny. Jednak żeby (czytelnikowi) nie było za łatwo, Autor hojną ręką dowala pandemię, śmierć podle potraktowanego kota, pogromy nieludzi i przejście wiedźmina na emeryturę. Czekałem tylko, kiedy ta asteroida, co to wytłukła dinozaury, spadnie po raz drugi.

Ale zamiast tego wiedźmina zadźgują widłami, co jest już totalnie nieprawdopodobne i absolutnie bezsensowne. W to, że taki Vilgefortz mógłby Geralta magicznie zaszlachtować, byłbym w stanie uwierzyć, natomiast w to, że jakiś pachołek nadziewa fuksem superwojownika na narzędzie do rozrzucania gnoju – niekoniecznie. Nie uwierzył w to zresztą sam Sapkowski, gdyż potem wypuścił jeszcze opowiadanie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, w którym Geralt bierze ślub z Yennefer, a w imprezie udział bierze sporo ubitych w sadze postaci. Ale opowiadanie to jest jakoby „niekanoniczne”. Niekanoniczne, my ass! Po prostu pan Autor nie wytrzymał świadomości tego, co robił przez pięć tomów swoim bohaterom, i postanowił sobie ukoić sumienie. Niech mu będzie.

Yarpen milczał długo, patrząc na wiedźmina spod krzaczastych brwi.

– Postęp – rzekł wreszcie – jest jak stado świń. I tak należy na ów postęp patrzeć, tak go należy oceniać. Jak stado świń łażących po gumnie i obejściu. Z faktu istnienia tego stada wypływają rozlicznie korzyści. Jest golonka. Jest kiełbasa, jest słonina, są nóżki w galarecie. Słowem, są korzyści! Nie ma co tedy nosem kręcić, że wszędzie nasrane.

Podsumowanie swoich wrażeń z sagi zacznę od tego, że przy piątym tomie awansowała ona u mnie z literatury łazienkowej (siedząc na tronie czytam mozolnie po kawałku najcięższe i najbardziej męczące książki) do jadalnianej. Ta kategoria obejmuje książki atrakcyjniejsze i niezbyt męczące. Wiem, czytanie przy jedzeniu to brzydki nawyk. Wyżej jest już tylko kategoria „literatura na przerwę w pracy” – wtedy czytam to, co mnie najbardziej wciąga, co chcę najszybciej skończyć i dla czego jestem w stanie zrobić sobie przerwę w robocie lub graniu.

A teraz o tym, dlaczego nadal nie jestem #teamYennefer, aczkolwiek trochę obecnie rozumiem tych, co są. Triss Merigold została w sadze mięczakiem i płaczką, i bardzo szybko autor zapomina, że kazał jej najpierw umrzeć, co może człowiekowi popsuć humor. Teoretycznie miało to mieć jakieś Istotne Znaczenie, ale w praktyce zostało Całkowicie Zapomniane. Rozumiem też, że jeśli ktoś słabo pamięta opowiadania – jaka Yennefer była w nich oschła i wredna, wiecznie pełna wymagań i pretensji – to może uwierzyć w jej przemianę i gorącą miłość do Geralta. To uczucie zupełnie mi jednak nie pasuje do jej charakteru; osobiście bałbym się żyć pod jednym dachem z taką kobietą. Dom to nie poligon, w którym trzeba być cały czas gotowym na burzę, tylko miejsce, w którym można się odprężyć i być sobą, w granicach rozsądku oczywista.

Na zakończenie można by powiedzieć, że Ciri jest niemalże rekordzistką, jeśli chodzi o bohatera umęczonego przez autora. To jej umęczenie zaczyna się jeszcze przed sagą, bo przypomnę, że pierwsze fazy inwazji Nilfgaardu opisane są w opowiadaniu Coś więcej wspomnianym przeze mnie na początku. A potem przez pięć coraz dłuższych tomów. Dla porównania taki Frodo męczony był przez JRRT przez jakieś 0,75 tomu Władcy pierścieni, czy może jakieś 30% całości: od ucieczki z Shire do przybycia do Rivendell, a potem od rozstania się drużyny nad Rauros aż do dotarcia do Mordoru (cała księga IV i pół VI). Z tego, co czytałem, udręki Jaskółki ustępują tylko Kronikom Thomasa Covenanta, w których przez tomów dziesięć dręczony jest nie tylko chorujący na trąd bohater (swoją drogą nigdy nie rozumiałem, dlaczego nikt go z tego nie leczy), ale także cały alternatywny świat fantasy, do którego się Covenant przenosi i gdzie wszystko niszczy. No i oczywiście – a może przede wszystkim – dręczony jest też czytelnik cyklu Donaldsona.

A czy dręczony przez autora jest także czytelnik sagi o wiedźminie? Tu już każdy musi sobie odpowiedzieć na podstawie tzw. własnej autopsji. Ja, z uwagi na swój gust literacki i ogólną marudność, nie miałem łatwo. Przez całość zdołałem przebrnąć dopiero obecnie, po kilku wcześniejszych nieudanych próbach i upływie paru dekad od wydania całego cyklu. I wiecie co? Jakoś nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. A teraz zdejmę z półki któryś zaczytany tom opowiadań.

Dan roku niepańskiego 2022

Na obrazku Triss w swobodnej interpretacji [Ilustracja 44074660 / Czarownica © Alena Rozova | Dreamstime.com]. Cytaty z Pani Jeziora.

4 komentarze do “Okiem marudy, czyli stronnicza recenzja sagi o wiedźminie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *