Trzecia faza, czyli „poszukiwanie nowości”, zaczyna się od zespołu Depeche Mode, a konkretnie od ostatniej płyty nagranej przez grupę w oryginalnym składzie, czyli „Songs of Faith and Devotion” z 1993 roku. Osoby, które znały wcześniej mój gust muzyczny, zapewne dziwią się, że DM pojawia się dopiero teraz – w końcu jest to jedna z najważniejszych dla mnie grup, którą kilkakrotnie widziałem na koncertach i której wiele płyt bardzo lubię. Ale mogę to wyjaśnić – otóż uważam „Pieśni” za najwybitniejszą i najważniejszą płytę w karierze grupy, bardzo też znaczącą w historii rocka. Wielka szkoda, że w owym czasie trzej panowie z DM poprztykali się z Andrew Wilderem, który w rezultacie opuścił zespół. Stało się to przyczyną kryzysu, z którego według mnie grupa się nigdy nie podniosła. To już oczywiście kwestia gustu – wiem, że młodsi słuchacze, którzy zaczęli słuchać DM w latach 90., mają odmienne zdanie, a „Ultrę”, której nie znoszę, bardzo cenią. Dla mnie natomiast aż do płyty „Spirit” z 2017 roku grupa szła w zupełnie chybionym kierunku.
„Songs of Faith and Devotion” stanowi wyraźne odejście od wcześniejszego brzmienia DM – więcej tu gitar i akustyki, syntezatory pełnią rolę bardziej pomocniczą. Część fanów uznała to za „zdradę”, a w Niemczech ukazała się nawet płytami z coverami wszystkich utworów z SoFaD nagranymi w tradycyjnej aranżacji elektronicznej. Jednak efekt zmiany brzmienia Depeszów jest fenomenalny. Muzycznie i tekstowo jest to płyta niezwykle dojrzała, czy chodzi o przebój z pierwszego singla „I Feel You”, czy opatrzony znakomitym teledyskiem zainspirowanym malarstwem Boscha „Walking in My Shoes” (z apelem do Boga, by nim zacznie osądzać człowieka, spróbował się postawić w jego sytuacji). Doskonałe są również „Rush” i „Higher Love”, ale magnum opus tej płyty stanowi utwór „In Your Room”, opowiadający o kolejnej konfrontacji z Bogiem. Przy okazji jest to utwór o najgorszej wersji singlowej w dziejach rocka. Całe szczęście, że od kilku lat grupa gra go na koncertach w tej pierwotnej.