Lekko poskrzypując skórzanymi resorami, zdobiona karoca podskakiwała na wybojach leśnej drogi. Słońce powoli zachodziło za las, i to na oczach wszystkich. Opodal traktu mignęła czyjaś niewyraźna sylwetka, powodując wśród pasażerów karocy niejakie poruszenie.
― Widziałeś waść?! ― zdenerwował się starszy mężczyzna w czerni. ― Wilk!
― I co się wielebny podniecasz, ― mruknął młody hrabia ― przecież pełno ich w tych lasach.
― Ale ten chodził na dwóch łapach! I zajadał piernika!…
― Iiii ― hrabia wzruszył ramionami ― musiało się kapelanowi przywidzieć. Zmierzcha już.
Duchowny prychnął, zaś hrabia postanowił zabawić opowieścią współpasażerki, a mianowicie młodą księżniczkę, która podróżowała do stolicy w celu zadebiutowania w towarzystwie, oraz ochmistrzynię, dodaną jako przyzwoitka. Wcześniejszy debiut odbyć się niestety nie mógł, z uwagi na paskudny i dociekliwy charakter księżniczki.
― Nie wiem, czy panie wiedzą, że od czasu śmierci młynarza pojawili się w tym lesie zbójcy ― zaczął hrabia.
― Zbójcy! ― pisnęła ochmistrzyni. ― Jakie to romantyczne! Mam nadzieję, że nasza straż jest wystarczająco liczna!
— Och, na pewno — uśmiechnął się hrabia. — Poza tym jesteśmy jeszcze my dwaj, prawdaż, księżulku?
Kapelan nie zareagował, zatem hrabia ciągnął swą opowieść.
— Ludzie opowiadają, że hersztem zbójców jest szlachcic. Nikt nie wie, skąd on pochodzi, co zresztą nie jest specjalnie dziwne, albowiem od upadku poprzedniego reżimu pojawiło się wielu podejrzanych osobników. Nazywa się markiz Katabas…
— Karabas! — poprawił sucho duchowny.
— Ach, więc wielebny słyszał tę historię? — ucieszył się hrabia.
Kapelan wymamrotał coś niezrozumiale i skupił swą uwagę na wdziękach ochmistrzyni, które w zapadającej ciemności wabiły niewyraźnie z rozległego dekoltu.
— Zatem bandzie przewodzi markiz Karabas, o którym wiadomo jedynie to, że zawsze pokazuje się w towarzystwie kota…
— Lubi zwierzęta! — ucieszyła się, nie wiedzieć czemu, ochmistrzyni. — W takim razie nie może być całkiem złym człowiekiem!
— Zaczekaj z osądem, pani, aż opowiem więcej o kocie — powstrzymał ją hrabia. — Kot bowiem jest zastępcą markiza. Nosi się po człowieczemu i organizuje Kata… przepraszam, Karabasowi, wszelkie rozrywki… zaspokajając wszystkie jego zachcianki. Stąd i napaści na podróżnych, albowiem rozrywka kosztuje…
Ksiądz otrząsnął się nagle, ogarnięty dreszczem. Natężywszy wolę oderwał wzrok od fragmentów ochmistrzyni i pochylił się do okna, usiłując wypatrzyć coś w ciemnościach lasu.
Wtem na środku drogi pojawił się jakiś osobnik z latarnią i podniesioną w górę ręką. Woźnica gwałtownie nadepnął na ABS i karoca zatrzymała się w miejscu, co spowodowało pewne zamieszanie w jej wnętrzu – całkiem widowiskowe, ponieważ panie siedziały przodem do kierunku jazdy. Hrabia szarmancko pomógł pozbierać się księżniczce, sprawdzając przy okazji sprężystość nowoczesnych gorsetów. Księżniczka puściła do niego oko. Kapelan złapał ochmistrzynię, która wpadła mu na kolana, otulając jego nos obfitymi wdziękami; wyglądało, jakby nie zamierzał jej puścić, ale w końcu ustąpił wobec okoliczności.
Świta towarzysząca karocy miała przez chwilę chęć wykazania się bohaterstwem, lecz wnet opadły ją ciemne sylwetki wspólników pierwszego przechodnia i pozbawiły złudzeń za pomocą paru szybkich ciosów. Inny osobnik z latarnią gwałtownie otwarł drzwi karocy i otaksował spojrzeniem zebranych. W migoczącym świetle pasażerowie wyraźnie zobaczyli, że jest to sporego wzrostu kot. W butach. Z cholewami.
― Katabas! ― jęknęła ochmistrzyni i chciała paść zemdlona, ale szybki rzut oka na kapelana upewnił ją, że i on osłupiał, więc nie ma po co mdleć.
— Zdaje się, Karabasie, że nieźle się nam trafiło — powiedział kot do mikrofonu, który wraz ze słuchawkami stanowił komplet umieszczony na kocim łbie.
Hrabia położył dłoń na rękojeści szpady, ale kot dobył pistoletu.
— Miau — rzekł krótko. Przez chwilę słuchał głosu w słuchawkach, po czym skierował snop światła na kobiety. — Młoda. Może być — odparł do mikrofonu i odstawił latarnię na podłogę karocy.
Niewidoczny rozmówca wdał się w dłuższą perorę, której kot słuchał, nie spuszczając oka z hrabiego. Ten jednak doszedł widać do wniosku, że nie jest w nastroju do fechtunku, poza tym posiadacz pistoletu wyglądał na zdecydowanego. W końcu Karabas umilkł.
— Puścimy was wolno, — rzekł wtenczas kot, muskając wąsa — jeśli waćpanna oddasz się markizowi…
— Toż to prawie dziecko! — zakrzyknęła ochmistrzyni. — Jest jeszcze dziewi…! — w tym miejscu zakryła usta dłonią, jakby w przeświadczeniu, że dochowuje sekretu o znaczeniu strategicznym.
— Ehem, ciociu… — wpadła jej w słowo księżniczka. — Twój serwis informacyjny jest nieco spóźniony… o parę lat jakby… Zresztą, zobaczmy tego markiza…
— Proszę zatem za mną — skłonił się kot. — A wy — odwrócił się do pozostałych podróżnych — żadnych numerów! Od serca radzę!
— Ależ!… Eulalio!… — zachrypiała ochmistrzyni. — Nie możesz!…
— Bo co, cioteczko?
To pytanie pozostało bez odpowiedzi. Księżniczka opuściła karocę i w ślad za obutym kotem przepadła w mroku. Przy pojeździe pozostał jedynie ów pierwszy przechodzień, który teraz postawił latarnię na ziemi i trzymał zaprzęg za uzdę oraz stangreta na muszce muszkietu.
Nastało ponure milczenie i panowało przez kilka minut. Wreszcie w ciszy, naruszanej jedynie przez zwykłe przejawy leśnego nocnego życia, dały się słyszeć odgłosy jakiejś sprzeczki. Odgłosy zbliżały się… i zbliżały… aż w końcu można było rozróżnić poszczególne słowa.
— Przypominam, że zgodziłaś się, pani! — ten męski głos nie był znany pasażerom karocy, ale prawdopodobnie należał do markiza.
— Zgodziłam, ale myślałam, że spotkam się z mężczyzną, a nie z jakimś dewiantem! — to niewątpliwie była księżniczka. — Och, gdzie też biedna kobieta znajdzie oparcie?! — zaszlochała. — Ten pański zwierzak nie wspomniał ni słowem, że mamy to robić na oczach całej zgrai bandytów! – ciągnęła dalej jadowitym tonem.
— Protestuję! — zawołał markiz. — Protestuję przeciwko nazywaniu moich współpracowników bandytami! To ciężko pracujący, oddani sprawie ludzie, którzy tu, na tej kulturalnej głuszy, mają tak mało rozrywek!
— Liczyłam na intymne tête à tête, a okazało się, że mam być niesmaczną atrakcją! — odcięła się księżniczka. — Skoro tak pan dbasz o ukulturalnienie swoich ludzi, ich zatrudniaj w swoich widowiskach!
Unosząc w dłoniach suknię, by nie powalała się błotem, księżniczka podbiegła do karocy i wspięła się do wnętrza.
— Nie jestem zboczeńcem, pani! — uniósł się oburzeniem markiz.
— Szkoda! — wrzasnęła księżniczka. — Bo wówczas nie zawracałbyś pan głowy porządnym kobietom! Imbecyl! Impertynent! Impotent!
Markiz przekroczył temperaturę wrzenia.
― Dobrze więc, pani! ― zgrzytnął przez zaciśnięte zęby. ― W takim razie załatwimy to w tradycyjny sposób! Przypilnuj ich dobrze, ― zwrócił się do kota, który pojawił się jakby znikąd ― każę przynieść worki. A waszmościom radzę już uczynić porachunek sumienia i przygotować się do rozstania ze środkami finansowymi! Potem zaś pogadamy sobie jeszcze na temat babskich kaprysów! Ale wtedy to pani będziesz prosić!
Obrócił się na pięcie i zniknął w ciemności. Kot wsparł od niechcenia jeden but na schodku, wyjął ponownie pistolet i zaczął sobie leniwie czyścić pazury. Popatrywał przy tym łakomie na wielką, podłużną perłę, zwisającą na złotym łańcuchu między wdziękami ochmistrzyni.
Kapelan odchrząknął nieśmiało, po czym odezwał się:
― Co za noc! W gardle człowiekowi zasycha! Chciałbym je nieco zwilżyć, jeśli nie masz, mości kocie, nic przeciwko…
Kot zastanowił się przez chwilę, po czym machnął pistoletem.
― Zwilżaj waść! ― zezwolił łaskawie.
Duchowny sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką flaszkę z ciemnego szkła.
― Przecież to…! ― zaczął cicho hrabia, ale urwał, gdy księżowski obcas przekonał go o wyższości obuwia kościelnego nad wykwintnym. Kapelan pociągnął długi łyk – a przynajmniej tak to wyglądało – po czym odetchnął z lubością. Następnie spojrzał na kota i raptem wyciągnął butelkę w jego stronę.
― Co prawda stoimy po przeciwnych stronach, ale myślę, że mogę waści poczęstować…
Kot spojrzał na niego kosym okiem.
― Śmiało, mości kocie! ― zachęcił duchowny. ― To nie trucizna, sam przecież piłem…
Kot przełamał się i sięgnął po flaszkę. Powąchał wylot i uszy stanęły mu na sztorc, a wąsy nastroszyły się. Wsunął pistolet za pas, przypiął się i pił, zaś kapelan obserwował go z dobrotliwym skupieniem. Latarnia migotała.
W końcu pusta butelka wyślizgnęła się z kociej łapy i z brzękiem odbiła od schodka karocy. Z kotem natomiast zaczęło się dziać coś dziwnego. Sierść zjeżyła mu się i naelektryzowała, tak że cały zaczął migotać drobnymi iskierkami. Postąpił kilka kroków w tył, po czym jego nogi zaczęły życie na własną rękę, a ich posiadacz zapoznał się bliżej z matką ziemią. Oczy najpierw wyszły kotu z orbit, a potem jedno wycelowało w księżyc, natomiast drugie uciekło gdzieś w tył. Osobnik pilnujący zaprzęgu opuścił swoje stanowisko i z niepokojem podbiegł do leżącego. Kapelan tylko na to czekał.
― W konie! ― wrzasnął, wychylając się na zewnątrz. Stangret zaciął batem i karoca skoczyła naprzód, klekocąc otwartymi drzwiczkami. Hrabia kopniakiem zmiótł latarnię w las i zatrzasnął je. Z tyłu rozpoczął się bezładny tumult, ale powóz zniknął już za zakrętem traktu.
Karabas zjawił się akurat na ostatnią fazę odjazdu karocy i pierwszą fazę odlotu kota. Przyskoczył do swego zastępcy, uchwycił za ucho i postawił na nogi.
— Miau, cudownie… — wybełkotał kot. — i jeszcze tylko kotka w botkach…
Karabas puścił kocie ucho i schylił się, podnosząc spoczywającą w błocie butelkę. Powąchał szyjkę, następnie zaklął szpetnie niczym książę pan i z rozmachem posłał flaszkę w gąszcz.
Kot chwiał się przez sekundę, po czym wszystkie nogi mu się zaplątały i siadł, gdzie stał. Zdezorientowana sowa, trafiona butelką w brzuch, straciła równowagę na gałęzi i gruchnęła w dół, wprost na łeb smacznie śpiącego w wykrocie wilka.
— Białe… myszki!… — wydukał kot, pełzając na czworakach i szukając czegoś w trawie. — Mniam, mniam!… Chodźcie do mnie… wszystkie…
— Waleriana! — syknął markiz.
— Waleriana, kotka i śpiew!… — wymamrotał kot błogo. — Jestem kot z Cheshire!… Widzicie ten uśmiech?… Za chwilę… hik!… zniknę… I tylko on pozostanie!…
Markiz ponownie zajął się kocim uchem.
— Ja ci pokażę Cheshire! — warknął, potrząsając nieszczęśnikiem. — Ty walerianisto! Pójdziesz na odwyk! Na odwyk, ćpunie!
Ostatnie echa tętentu koni ciągnących karocę ucichły w ciemnościach. Wilk skończył dusić sowę i w półśnie obrócił się na drugi bok.
Tychy, styczeń 1998