Królewna z drewna

motto: „Nie rusz, Śnieżko, tego jabłka,

Wszak trucizna nie zabawka.

Ale Śnieżka nie słuchała,

Zjadła i się porzygała.”

(piosenka ludowa)

– To skandal! Tak dłużej być nie może! – wredna, aczkolwiek piękna i młoda królowa-macocha walnęła piąstką w stół. Stojące na nim kryształowe kielichy zabrzęczały leciutko. Król poprawił nieznacznie binokle i spróbował szczelniej zasłonić się płachtą porannej gazety. Pergamin szeleścił nieco w jego rękach, choć w komnacie nie było cugów.

– No posłuchaj tylko! – wrzasnęła po raz dziesiąty tego ranka królowa-macocha i podbiegła do wiszącego na ścianie dużego lustra w zdobnej oprawie.

– Lustereczko, powiedz przecie… – zaczęła przymilnym tonem.

– Przecie!

– No i widzisz! – wrzasnęła po raz jedenasty królowa-macocha i zaczęła chodzić zamaszyście od ściany do ściany. – Zawsze mi przerywa! Nigdy nie zdążę zadać pytania! To jakaś parodia, nie magia!

Król przebiegał wzrokiem nagłówki. „Szewczyk Dratewka puszczony w skarpetkach!” „Niesłusznie oczerniany wilk wyjawia całą prawdę o swej skłonności do owieczek!” „Bastardzi drąg znakiem naszych czasów!”

– Ale w końcu mogłam się tego spodziewać! – królowa-macocha zastopowała gwałtownie. – W końcu to prezent ślubny od mojej teściowej! To naturalne, że wcisnęła mi jakiegoś bubla, który poniewierał się u niej po strychach!

Król pieczołowicie obrócił stronę i skupił wzrok na rubryce ogłoszeń i reklam. „Oddam smoka w dobre ręce”. „Upiory upiorę”. „Zamtuz »Puszek Pandory« zaprasza w swe podwoje, potroje, a nawet ile zechcesz”. „Seven Dwarves & Co. Wszelkie usługi”. W tym momencie królowa-macocha wydarła mu płachtę z ręki i nachyliła się nad nim nieco. Jej wydekoltowana nad miarę epoki suknia stanowiła pewną rekompensatę za przerwanie lektury.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytała niepokojąco spokojnym tonem. – Masz może zamiar cokolwiek z tym zrobić?

– Eee… ja… – król myślał gorączkowo. Nagłe wspomnienie pewnego zamorskiego obyczaju podsunęło mu rozwiązanie. – Cóż… skoro tak pragniesz potwierdzenia swej urody… to może po prostu… urządzimy konkurs piękności?

*          *          *

– To skandal! – Królewna Śnieżka po raz kolejny palnęła piąstką w kark kasztanowego wałacha, na którym raczyła po damsku zasiadać. Koń obejrzał się na nią z wyrzutem. Echo poszło po lesie. – Kto ustalał regulamin tego konkursu?! Przecież to wbrew wszelkim zasadom, by w konkursie piękności mogły brać udział mężatki! A zwyciężyła, bo na pewno poszła do łóżka z jurorami!

– Ehm, wasza wysokość, to byłoby technicznie trudne – wtrącił jadący obok królewski łowczy. Królewna wzruszyła pogardliwie ramionami, acz niesłusznie. Jurorami byli świniopas, kościej nieśmiertelny i smok podwawelski.

Konie szły sobie stępa leśnym duktem. Łowczy chętnie by przyspieszył, ale wtedy mógłby zgubić królewnę, a to właśnie ona – niestety – była głównym elementem jego misji. Co za czasy! Dawniej by się ją po prostu zostawiło w gąszczu na pastwę wilków i ekshibicjonistów. Ale nie, dzisiaj za samą tylko zawoalowaną aluzję musiał wysłuchać półgodzinnej królewskiej tyrady o rodzicielskiej odpowiedzialności.

Poza tym zaprotestowałyby organizacje ekologiczne.

Na szczęście droga miała się już ku końcowi. Wnet łowczy z Królewną wyjechali na polankę nad strumieniem. Na polance stały schludne zabudowania krasnoludzkiej manufaktury, opatrzone szyldem „Seven Dwarves & Co.”. Koło wodne na strumieniu napędzało zapewne jakieś machiny, znajdujące się w budynkach, bo z wnętrza dochodziło poskrzypywanie, posapywanie i pozgrzytywanie.

Łowczy pomógł Królewnie zeskoczyć z konia i opowiedział się jednemu z pomniejszych pracowników, którzy krzątali się wokół. Wnet na spotkanie pary wyszedł gustownie ubrany krasnolud.

– Proszę, proszę! Toż goście od samego króla! Rzadki to u nas zaszczyt! – mówiąc to, skłonił się w pas i odebrał od łowczego królewskie pismo.

– Waść tu tak sam… kierujesz? – zapytał konwersacyjnie łowczy, rozglądając się po zabudowaniach.

– Co?… – krasnolud studiował w zamyśleniu kartę, na której widniały trzy słowa: „Uspokoić Królewnę. Król” – A, chodzi waszmości o nazwę firmy? – ocknął się nagle. – Tak, sam. Jestem jedynym krasnoludem w zarządzie. A ta nazwa to dlatego, że Boh siódemku lubit’. Zaraz coś zaradzimy… na waszą sytuację…

Odwrócił się i wszedł z powrotem do najbliższej chaty. Minęło czasu mało-wiele, a wyszedł z powrotem. Niosąc jedno czerwone jabłko na srebrnej tacy.

– Wasza wysokość raczy się poczęstować – podał tacę Królewnie z dwornym ukłonem.

Królewna wzruszyła ramionami w pewnym zadziwieniu, ale wzięła jabłko. I ugryzła. I postawiła oczy w słup. I padła sztywna.

Łowczy doznał pewnego ataku zdenerwowania, lecz nim się on jeszcze na dobre zaczął, krasnolud wyjaśnił, w czym rzecz:

– Ona śpi. I będzie spać tyle, ile trzeba.

– Ale ale jak to? W taki sposób z Królewną? Jak można?! – łowczy najwyraźniej nie potrafił stawić czoła życiu.

– Ja tylko wykonałem królewskie zlecenie – odparł ze stoickim spokojem krasnolud. – Uspokoiłem Królewnę. Honorarium proszę przelać na konto firmy.

– A… ale… i to już jej tak zostanie?! – łowczy dochodził kresu desperacji.

– A skąd. Ten, co postanowi ją poślubić, będzie ją mógł obudzić. Pocałunkiem w usta – doprecyzował krasnolud.

Łowczy sapał nerwowo jeszcze przez chwilę, ale przestał.

– Czy nie masz waść pożyczyć wozu?…

*          *          *

– To skandal! – zagrzmiał król i grzmotnął pięścią w balustradę loggii. Wskutek wstrząsu królewski trefniś, który siedział na tejże balustradzie, omal nie zapoznał się w tempie przyspieszonym z brukiem dziedzińca, znajdującym się 50 stóp niżej. – Co za czasy?! Za mojej młodości to byłoby nie do pomyślenia! Dzisiejsza młodzież! Co to za książę, który żeni się bez balu!

Łowczy przestąpił z nogi na nogę.

– Ale, wasza królewska mość, wydaje mi się, że tak było najlepiej… Kwestię rywalizacji między córką a młodą macochą mamy z głowy… Cała sprawa zakończyła się nawet romantycznie…

– Romantycznie?! Romantycznie?! – królewska mość nie mógł wyzbyć się oburzenia. – Tani sentymentalizm, ot co! Ruja i porubstwo!!! Ślub bez narzeczeństwa, w dzień od poznania się!

– Życie toczy się teraz szybciej, wasza królewska mość – zauważył filozoficznie łowczy.

– A niech je tryper stoczy! – sarknął wściekle król. – Jak dla mnie może nawet podskakiwać w tempie na trzy czwarte!

– Doprawdy, wasza królewska mość, nie ma powodów do narzekań – rzekł z łagodnym naciskiem łowczy. – Nie chcielibyśmy chyba, żeby się cała sprawa rozeszła po świecie, czyniąc z nas pośmiewisko okolicznych królestw. Mieliśmy dużo szczęścia, że zjawił się ten wędrowny książę. Niełatwo teraz o takich.

– Ale on jej nawet nie pocałował!!! – ryknął ostatkiem sił król.

– Wyjaśnił mi to, wasza królewska mość – odparł uspokajająco łowczy. – Gdym już go był odprowadził do bram miasta, nie zdzierżyłem i zapytałem go, kiedy pocałuje Królewnę.

– No i co ci odpowiedział?

– Uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł: „Zacny człecze, mam oto urodziwą, cichą, spokojną żonę, która nie będzie wścibiać nosa w moje sprawy. I po co to zmieniać?”

Tychy-Katowice, 2004-01-23

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *