Dzień 3. Mykonos
Zanim dopłyniemy na następną wyspę – interludium z hotelem w Naksos. Hotele podczas objazdówek w zwykłych biurach turystycznych to loteria. Zazwyczaj mają niski standard (2 gwiazdki góra), bo biura oszczędzają na turystach, jak mogą. Z drugiej strony podczas takiej wycieczki w hotelu spędza się niewiele czasu, więc telewizor z milionem programów albo metraż apartamentu nie jest potrzebny. Jednak bywają rzeczy denerwujące nawet wtedy, gdy do hotelu przyjeżdża się w zasadzie na sam nocleg. Mikroskopijna łazienka (z kabiną prysznicową na rozmiar hobbita i foliową zasłoną klejącą się do pleców), nieszczelności wodociągowe, przytkane odpływy, nieświecące lampy, brak ciepłej wody… Te wszystkie atrakcje zapewniał właśnie hotel w Chorze. Wyglądał, owszem, obłędnie (patrz galeria niżej), i pokoje też nie były brzydkie, ale na tym kończyły się zalety (no, miał jeszcze supermarket naprzeciwko). Niestety duża liczba schodków utrudniała poruszanie się z ciężkimi walizami…
Do atrakcji takich miejsc można jeszcze dodać ubogie, wszędzie prawie takie same „śniadania kontynentalne”. Hotel na Naksos wyróżnił się jednak tym, że pan z obsługi na pytanie o keczup pokazał mi, że przecież dostępne są sól, pieprz i pomidory. W domyśle „możesz sobie zrobić” 😀
Kolejnym przystankiem 3. dnia była lokalna Ibiza, czyli wyspa Mykonos, słynąca ze wzgórza z wiatrakami. Wyspa ta znajduje się w północnej części archipelagu i z Delos płynie się tam może z 20 minut. Statki zawijają do nowego portu w wiosce Turlos, dziś praktycznie połączonej ze stolicą wyspy, właściwym miasteczkiem Mykonos. Miasteczko to jest też nazywane „Chora”, co oznacza po prostu „miasto”. To powszechny zwyczaj na Cykladach, gdy główne miasto danej wyspy nosi taką samą nazwę jak sama wyspa (podobnie jest np. na Naksos).
Według mitologii greckiej wyspa Mykonos była miejscem gigantomachii, czyli wielkiej wojny bogów olimpijskich z Gigantami. Słowo „Giganci” pierwotnie oznaczało „synów ziemi” i nie miało nic wspólnego z wielkimi rozmiarami (podobnie jak polskie słowo „olbrzym”, które pochodzi od słowa „Obrzy” – nazwy, jaką we wczesnym średniowieczu Słowianie określali Awarów, plemiona koczowników przybyłe prawdopodobnie z Azji Środkowej, pierwszych użytkowników strzemion w Europie). Gigantomachia, najdokładniej opisana przez Apollodorosa (I/II wiek n.e.) wybuchła z powodu gniewu Gai na potraktowanie Kronosa przez Zeusa. Zgodnie z przepowiednią bogowie, by zwyciężyć, potrzebowali pomocy śmiertelnika, więc Zeus nakazał Atenie sprowadzić Heraklesa (stąd wniosek, że gdyby nie skok w bok Zeusa z Alkmeną, Giganci by wygrali – nie żeby przemówiło to do rozsądku Herze). Pokonani Giganci skamienieli i zamienili się w wielkie skały napotykane na wyspie. Zaś nazwa Mykonos pochodzi od pierwszego władcy wyspy, Mykonosa, który był synem Apollina (oni tam ruchali wszystko, co się ruszało).
W czasach historycznych Mykonos była ważnym punktem przeładunkowym dla zaopatrzenia Delos (o istotności tej wyspy pisałem w poprzednim odcinku). Potem wyspa należała do cesarstwa rzymskiego, później bizantyjskiego, aż w XIII wieku Cyklady podbili Wenecjanie. Dla Wenecjan wyspy Morza Egejskiego były ważnym buforem między Zachodem a rosnącym w siłę imperium tureckim, więc pobudowano tu sporo fortyfikacji – wież obronnych, zamków, fortów nabrzeżnych. Wiele śladów po tym można do dziś znaleźć na Cykladach.
Turcy ostatecznie wyparli jednak Wenecjan – Mykonos zajęli w XVI wieku, a ostatnich makaroniarzy przegnali w wieku XVIII. Później Mykonos odegrała ważną rolę w (przegranej przez Greków) insurekcji antytureckiej 1821 roku. Upamiętniło się w tych czasach wielu bohaterów, w tym kobiet – na Mykonos była to Manto Mavrogenous, która poświęciła rodzinny majątek na finansowanie okrętów i wojsk walczących z Turkami. Jej pomnik stoi dziś w mieście Mykonos.
Na Mykonos przyjeżdża dziś od groma ludzi plus celebryty różnej maści (podobnież nawet ma tu kwaterę Lewandowski). Jest to raczej męczące (ktoś szedł latem po promenadzie w Sopocie?), dlatego ogólnie raczej z ulgą wsiadaliśmy na statek, by wrócić na Naksos. W latach 70. XX wieku Mykonos zasłynęła jako jedna z wysp z plażami dla nudystów, a od następnej dekady jest miejscem często odwiedzanym przez członków społeczności gejowskiej (też ich widzieliśmy, są bardzo barwni i w wakacyjnych nastrojach 🙂 ).
Mimo tłoku miasteczko Mykonos jest bardzo ładnym miejscem, a ze wzgórza wiatraków roztacza się piękny widok. Ale żeby dojść na to wzgórze, trzeba najpierw przejść kawałek wzdłuż zatoki (można też popłynąć tramwajem wodnym, które kursują między nowym a starym portem). W samym miasteczku klasycznie przeciskamy się przez wąskie uliczki między domkami pełnymi sklepów i tawern. W pewnym momencie szereg kamieniczek stoi na samym brzegu morza (jest to tzw. „Mała Wenecja” – takie miejsca można znaleźć też na niektórych innych wyspach, bodajże na Paros). Nieco dalej promenada – zastawiona stolikami z tawern – też biegnie po samym brzegu, więc solniczki są zbędne, bo morze od czasu do czasu chlupie do talerzy jedzącym 🙂
Po powrocie na Naksos czekała nas jeszcze kolacja w tawernie. Była to najlepsza kolacja w trakcie całej wycieczki, tawerna (chyba o nazwie Boulamatsis, ale pewności nie mam) specjalizowała się w w potrawach z grilla i właśnie takie rzeczy dostaliśmy, włącznie z przypieczonymi na grillu bułeczkami. Czysty obłęd 🙂 Tawerna na pięterku przy porcie, więc można było oglądać zachód Słońca od stolika.