Pora na drugą fazę, czyli „poszerzanie horyzontów”. Tutaj musi się pojawić nazwisko Tomka Beksińskiego, który zadebiutował stałą audycją w polskim radiu (przez kilka lat w Programie II) jako facet od „new romantic”, ale prędko zaczął sięgać po inne rodzaje muzyki. Przygotowywana przez niego audycja „Romantycy muzyki rockowej” po raz pierwszy pojawiła się na antenie w marcu 1985 roku, choć Beksiński jeszcze nie prowadził jej osobiście, a jedynie dobierał płyty i utwory oraz pisał komentarz. W maju i czerwcu „Romantycy” szli już co tydzień, od początku czerwca był już sam Beksiński, a ja pierwszy raz wysłuchałem jej pod koniec czerwca, kiedy była płyta „Visage”, o której pisałem kilka tygodni temu (u Kaczkowskiego usłyszałem tylko jej drugą część). Omal zresztą tego nie przegapiłem, ponieważ zapowiadający ją wcześniej spiker powiedział z angielska „wyzydż” zamiast wymowy francuskiej 🙂 Nie wiedziałem wtedy, kim jest Beksiński, nie kojarzyłem jeszcze jego ojca (już nie pamiętam, kto z ówczesnych znajomych powiedział mi, że Tomek jest synem znanego malarza), ale jego styl prowadzenia, jego głos, a co najważniejsze – jego gust muzyczny polubiłem od razu. Stał się pierwszym człowiekiem w mediach, do którego zacząłem regularnie pisać.
Początkowo u Beksińskiego lecieli rzeczywiście nowi romantycy (Ultravox, John Foxx, Visage, Spandau Ballet, OMD, Depeche Mode, Talk Talk) lub nawet wykonawcy popowi (Human League, Howard Jones, Kim Wilde(!), Dead or Alive). (Co do Kim Wilde, to przy okazji nadania jej płyty TB stwierdził, że gdy jego ojciec zobaczył u niego okładkę i usłyszał płytę, to stwierdził, że bardzo chętnie zabrałby tę panią na bezludną wyspę – pod warunkiem, że nie będzie śpiewać.) Lecz jeszcze zanim słuchacze usłyszeli aksamitny, wysoki głos TB (jedna z moich koleżanek z klasy licealnej powiedziała „on mówi jak baba”), już pojawił się zespół Joy Division, którego muzykę można uznać za romantyczną jedynie w pierwotnym znaczeniu tego słowa. W lutym 1986 roku słyszeliśmy po raz pierwszy zespół Cocteau Twins, a wraz z ukazaniem się płyty „Spleen and Ideal” Beksiński odkrył dla swoich sympatyków Dead Can Dance. Zaś we wrześniu pojawiła się płyta, o której chcę napisać, zwłaszcza że ma w tym roku 35 rocznicę wydania.
The Sisters of Mercy „First and Last and Always” – choć trudno w to uwierzyć, to mimo że byłem fanem także Piotra Kaczkowskiego, zwłaszcza sobotnich audycji, wcześniej Siostry Miłosierdzia jakoś mi umykały, i trzeba było „Marian” i Beksińskiego, żebym zwrócił uwagę na nie uwagę. Przede wszystkim na Andrew Eldritcha. Ten facet ma głos głęboki jak Rów Mariański! Słychać to w prawie każdym utworze grupy, ale chyba najbardziej w „Bury Me Deep” (strona B jednego z singli). Szkoda, że wydał tak mało płyt, bo już tylko „Gift” (jako The Sisterhood), „Floodland” i „Vision Thing”, reszta to kompilacje wczesnych utworów, czasem niestety w nowych wersjach. „Vision Thing” jest taka sobie, ale dwie poprzednie płyty są naprawdę świetne. Dzięki „Siostrom”, które grały coś, co można by sklasyfikować jako rock gotycki, wyszedłem poza muzykę elektroniczną.
Po „First and Last and Always”, która zgodnie z nazwą okazała się pierwszą i ostatnią dużą płytą zespołu w oryginalnym składzie, Beksiński zagrał jeszcze wszystkie wcześniejsze single i EP-ki, z wieloma równie dobrymi utworami, np. „The Reptile House” albo „Temple of Love” (tylko uważajcie na wersję z Ofrą Hazą 😉 ). I w ten sposób SoM awansowały do ścisłego grona moich ulubionych grup, które wcześniej było raczej homogeniczne (bo głównie elektronika, Kraftwerk, TD, Schulze i elektroniczni romantycy – Ultravox, Visage, DM). A różnicować się zaczęło dopiero później, dzięki wytwórni, o której więcej napiszę w następnym odcinku. Tu natomiast jeszcze kilka słów o Tomku Beksińskim, który jest jednym z tytanów mitycznych „złotych czasów Polskiego Radia” (czyli głównie jednak lat 80.). Nie było wtedy w radiu innego człowieka o guście muzycznym równie zbieżnym z moim. Praktycznie wszystko, co grał w swoich audycjach, budziło moje zainteresowanie (choć przyznam, że odpadłem przy Diamandzie Galas). Nie zgadzaliśmy się jedynie co do muzyki elektronicznej, której TB poza pewnymi wyjątkami (pierwsza strona „Pól magnetycznych”) nie lubił.
Choć nigdy nie spotkałem się z nim osobiście, to przegadaliśmy wiele godzin przez telefon. Całą sprawa zaczęła się od błędu tłumaczenia, konkretnie od tego, że Beksiński w „Doktorze No” przetłumaczył „iodine” na „jodyna”. Chodziło o tzw. brudną bombę jądrową, która miała rozpylać radioaktywny izotop jodu; dr No chciał w ten sposób „skazić” amerykańskie zapasy złota w Fort Knox. Wątek ten jest zresztą przykładem nierozumienia nauk ścisłych przez scenarzystów tej serii, bo skażone radioaktywnie złoto (w każdym razie to, które przetrwałoby sam wybuch) wystarczyłoby… opłukać wodą. W liście, w którym wytykałem TB ten błąd, zaproponowałem też, że chętnie pomogę mu w kwestiach związanych z naukami ścisłymi. Jakieś było moje zdziwienie, gdy parę tygodni później zadzwonił telefon i żona podała mi słuchawkę, mówiąc „Dzwoni Beksiński”. Konsultowałem mu wiele innych filmów, w tym „Zakazaną planetę” oraz ostatniego Bonda, którego Beksiński tłumaczył, czyli „Świat to za mało” (tam nawet byłem wymieniony jako konsultant w napisach końcowych wersji kinowej). Usłyszałem od TB wiele osobistych anegdot, np. o tym, że „Du Hast” Rammsteina (którego sam mu podsunąłem, podobnie jak pierwszą solową płytę Lisy Gerrard) lubi słuchać w Trójce, bo tam jest taki korytarz, którym można maszerować. Śmierć Beksińskiego bardzo mną wstrząsnęła, bo nie wiedziałem o jego wcześniejszych epizodach. Dopiero później zdałem też sobie sprawę, że wbrew ostatniemu felietonowi Beksińskiego w „Tylko rock” to nie „znudzenie brakiem nowej dobrej muzyki” było przyczyną. Tylko osamotnienie.