2. Jean-Michel Jarre

Jean-Michel Jarre (ur. 1948) jest niewątpliwie jednym z filarów współczesnej muzyki elektronicznej, po części też jej pionierów (może bardziej na lokalną, francuską skalę), choć sam zwykł mawiać „to nie moja muzyka jest elektroniczna, to moje instrumenty są elektroniczne”. Jako pierwsza płyta Jarre’a w powszechnej świadomości funkcjonuje rzecz jasna „Oxygene” z 1976 roku, rzeczywistość jednak wygląda inaczej.

JMJ jest synem znanego francuskiego kompozytora muzyki filmowej Maurice’a Jarre’a (trzykrotnego zdobywcy Oscara, za ścieżki dźwiękowe do „Lawrence’a z Arabii”, „Doktora Żywago” i „Podróży do Indii”). Jednak to nie Maurice odpowiada za muzyczną edukację i ukształtowanie syna, gdyż rodzice JMJ dość wcześnie dokonali separacji i ojciec wyjechał do USA. Jean-Michel był wychowywany przez matkę i jej rodziców, z których dziadek był m.in. oboistą. Od wczesnej młodości JMJ zajmował się sztuką – nie tylko muzyką, ale także malarstwem.

W drugiej połowie lat 60. zaczął grywać w różnych zespołach, a w 1969 roku wstąpił do Grupy Poszukiwań Muzycznych (Groupe de Recherches Musicales) Petera Schaeffera, twórcy tzw. muzyki konkretnej. W tamtych czasach wykorzystywał podczas występów i nagrań pętle magnetofonowe, a także dźwięki radia i innych urządzeń elektronicznych. Wkrótce potem przyszła pora na prawdziwe elektroniczne instrumenty muzyczne z tamtych czasów. Już wtedy był bardzo wziętym kompozytorem: tworzył muzykę do baletu, teatru, reklam, dla sklepów i lotnisk; pisał też piosenki dla wielu francuskich wykonawców, np. dla Françoise Hardy.

Nic więc dziwnego, że wkrótce zadebiutował solo na rynku płytowym. Jego pierwsza płyta, „Deserted Palace”, ukazała się w 1972 roku, a rok później wydał ścieżkę dźwiękową do francuskiego dramatu kryminalnego „Les granges brûlées” (Spalone stodoły) z Simone Signoret i Alainem Delonem. Te dwa krążki na pewno brzmiały nowocześnie i odkrywczo 50 lat temu, ale uważam, że zestarzały się kiepsko. Rzecz jasna ówczesne syntezatory nie były zbyt zaawansowane, jednak np. od szkoły berlińskiej Jarre różnił się tym, że nie eksperymentował z ich brzmieniem, a po prostu ich używał (zwykł mawiać, że nie widzi sensu w modyfikowaniu brzmienia instrumentu, jeśli mu się podoba). W rezultacie te dwie płyty brzmią jak typowa „muzyka z komputera” nagrana z użyciem niskiej jakości sampli midi (bo też tak zapewne powstały). Obie zawierają po kilkanaście krótkich, czasem zaledwie minutowych utworów. Moim zdaniem można dziś do nich wracać wyłącznie jako do ciekawostki.

„Prawdziwy debiut” Jarre’a, czyli słynny „Tlen” z 1976 roku (premiera poza Francją rok później), brzmi zupełnie inaczej (kilka lat postępu w budowie syntezatorów zrobiło swoje). Zawiera muzykę łatwiejszą niż ówczesne dokonania Tangerine Dream, Klausa Schulze, Vangelisa czy Briana Eno, dzięki czemu był bardzo często puszczany w radiu i szybko rozsławił JMJ na całym świecie. Miałem wtedy 10 lat i moje zainteresowania muzyczne obracały się raczej wokół Abby i Boney M., ale pamiętam, że nawet Polskie Radio, które uważało się za zbyt poważne na taką muzykę (puszczano tam co najwyżej rock’n’rolle z lat 60. i polską muzykę popularną wykonawców z zatwierdzonej kliki, lżejsze rzeczy tylko w Lecie z Radiem), nadawano jej fragmenty. Powtarzano zwłaszcza „Oxygene IV” z fenomenalną linią melodyczną, który wciąż budzi wielkie emocje na koncertach.

Płyta ma układ powtórzony przez JMJ jeszcze kilkakrotnie, tzn. na końcu, po bardziej ekstrawaganckich elektronicznych kawałkach, znajduje się miły dla ucha łatwiejszy utworek. Tutaj jest to spokojna „instrumentalna ballada” z mewami i szumem morza, w sumie całkiem przyjemna.

Jak to często bywa, pragnąc zdyskontować pierwszy sukces, Jarre, nagrał płytę bardzo podobną do pierwszej, bo taki jest „Equinoxe” wydany w 1978 roku. Brzmieniowo praktycznie nie odbiega od „Oxygene” i ma identyczną konstrukcję, z przeplatającymi się fragmentami dynamicznymi i spokojniejszymi. „Equinoxe V” miał być odpowiednikiem „Oxygene IV” (nawet identycznie rozpoczynał drugą stronę winyla), ale wg mnie są na tej płycie bardziej interesujące fragmenty: „I” ze słynną sekwencją coraz krótszych nut, „III”, a zwłaszcza „VII” z przepiękną linią melodyczną. Ósma część suity jest „łatwiejsza” tak samo jak końcówka „Oxygene”, ale dużo słabsza. Jarre żegluje tu już w stronę muzycznego kiczu, ale prawdziwa katastrofa nastąpi na kolejnej płycie. Tak, o tobie mówię, „The Last Rumba”.

Krytycy od samego początku marudzili, że JMJ się powtarza i ja się częściowo z tym zgadzam, co nie zmienia faktu, że „Equinoxe” ma swoje zalety. Tymczasem muzyk zajął się tym, co stało się jego znakiem firmowym, a konkretniej zagrał pierwszy ze swoich wielkich koncertów. Impreza odbyła się 14 lipca 1979 roku, w 190 rocznicę rewolucji francuskiej, przez Francuzów nadal uważanej za ważny krok ku wolności. Jeśli komuś wyda się to kontrowersyjne, to można zauważyć, że JMJ grał też wielkie koncerty z okazji wizyty papieża Wojtyły w Lyonie, 150 rocznicy istnienia Teksasu i 850-lecia Moskwy 😛 Ta ostatnia impreza zgromadziła 3,5 miliona widzów, co jest rekordem Jarre’a. Na paryskim koncercie w 1979 roku był „tylko” milion.

W maju 1981 roku ukazała się kolejna płyta JMJ, „Magnetic Fields”, znana też jako „Les Chants Magnétiques” (każda ze starszych płyt Jarre’a ma tytuł francuski i angielski). Te tytuły nie odpowiadają sobie tak do końca, francuski oznacza „Pieśni magnetyczne” i jest grą słów, która ginie w przekładzie na angielski (tam mamy „Pola magnetyczne”, co po francusku brzmiałoby „Les Champs Magnétiques”). Jarre doszedł tu chyba do wniosku, że potrzebna jest zmiana podejścia i „Magnetic Fields” mają inny układ – całą pierwszą stronę winyla zajmuje jedna urozmaicona, 17-minutowa kompozycja (później kompozytor podzielił ją na „Ouverture” i „Magnetic Fields I”). Jest to rzecz zagrana z niesamowitą werwą i świeżością, choć znów słychać, że brzmienia syntezatorów nie różnią się tu specjalnie od poprzednich płyt. Niemniej warto zauważyć, że ta energia była w stanie zauroczyć nawet osobę programowo nieznoszącą muzyki elektronicznej, czyli Tomka Beksińskiego. Jarre wraca też na tej płycie do dawnych zabaw z muzyką konkretną – w 1. części suity słychać ludzkie głosy, a w 3. i 4. m.in. odgłosy jadącego pociągu (które z kolei Beksińskiemu do gustu nie przypadły). A po wjeździe pociągu na stację następuje wspomniana już przeze mnie kiczostrofa, to jest pardąsik katastrofa: „Magnetic Fields V”, nazywana też „The Last Rumba” („La Dernière Rumba”). Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, dlaczego JMJ nagrywał takie knoty – a nawet nagrywa je nadal. „Ostatniej rumbie” pod względem muzycznego okropieństwa dorównuje tylko „Calypso” otwierające płytę „Waiting for Cousteau” (przynajmniej z tych utworów, które pamiętam).

Do „Pól magnetycznych” mam szczególny stosunek, gdyż była to pierwsza płyta Jarre’a, w której przypadku byłem świadomym świadkiem premiery. Pamiętam nawet, jak nagrywałem tę płytę na radiomagnetofonie, gdy pierwszym raz puszczono ją w naszym radiu – i jakie wrażenie zrobiła na mnie pierwsza strona. Niestety z drugą było trochę gorzej. Podobnie jak właściwie wszystkie płyty z pierwszego okresu JMJ, miała ona bardzo zróżnicowane recenzje, począwszy od „żywa i fascynująca” po „ale nudy”. Nie da się dogodzić wszystkim, nawet „Oxygene” dostał tylko dwie gwiazdki na pięć od magazynu „The Rolling Stone”.

W międzyczasie zaczęło kroić się niezwykłe wydarzenie, gdy w 1981 roku brytyjska ambasada w Chinach przekazała Radiu Pekin egzemplarze płyt Jarre’a. Po ich nadaniu chiński rząd zaprosił JMJ do zagrania koncertów – jako pierwszego zachodniego artystę w pomaoistowskich Chinach. Jarre dał pięć występów: dwa w Pekinie i trzy w Szanghaju (podczas pierwszego okazało się, że w mieście jest za mało prądu do zasilenia całej aparatury JMJ, więc chińskie władze nakazały odciąć kilka dzielnic). W trakcie tych występów Jarre po raz pierwszy użył słynnej laserowej harfy (jeden z utworów z koncertu nosi nawet tytuł „Laser Harp”), wynalezionej w tym samym roku przez francuskiego kompozytora Bernarda Szajnera. Jest to instrument składający się z lasera i dalmierza sprzężonego z syntezatorem; laser wyświetla kilka promieni, a dalmierz wykrywa, czy dłoń artysty przecina jakiś i w którym miejscu, co zostaje przetworzone na dźwięk. Grając na harfie laserowej, Jarre zakłada białe „azbestowe” rękawiczki i czasem jeszcze „fartuch laboratoryjny” (miałem okazję widzieć to dwukrotnie na jego koncertach).

https://www.flickr.com/photos/miemo/ – https://www.flickr.com/photos/miemo/3537131456/, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=6885705

Koncerty w Chinach zostały zarejestrowane i wydane jako dwupłytowy album „Les Concerts en Chine” w 1982 roku. Znalazło się na nim 15 utworów (ostatni jest studyjny), stanowiących mieszankę znanych i nowych kompozycji. Tracklista objęła całe „Magnetic Fields” (choć w innej kolejności niż na oryginalnej płycie i rozdzielone) oraz dwie części „Equinoxe”. Co było może odrobinę zaskakujące, zabrakło choćby jednego utworu z „Oxygene”, jedynie podczas przeszukiwania przez artystę zakresów chińskiego radia słyszymy jakąś zapowiedź i fragment „Oxygene IV” (trudno powiedzieć, na ile to było spontaniczne). Prócz tego mamy 7 nowych utworów, po części granych wraz z Orkiestrą Symfoniczną Konserwatorium Pekińskiego. Zamykająca album, nostalgiczna „Pamiątka z Chin” („Souvenir of China”) była w Polsce sporym przebojem – wyróżnia ją piękna linia melodyczna i odgłos przypominający trzask migawki aparatu fotograficznego (co jest zresztą częściowo odwzorowane w teledysku, skomponowanym m.in. z materiałów zarejestrowanych podczas chińskiego tournée).

Jako całość ten album wzbudził we mnie mieszane uczucia. Nie wszystkie nowinki przypadły mi do gustu, w szczególności użycie pierwszy raz przez Jarre’a elektronicznej perkusji i obecność brzmiącej jeszcze bardziej idiotycznie (podkręcono tempo o 30%) „Ostatniej rumby”. Natomiast zestawienie tradycyjnych chińskich brzmień z syntezatorami Jarre’a w takich utworach jak „Fishing Junks at Sunset” (zalatującym wręcz Vangelisem) i „Band in the Rain” dało interesujący efekt.

Następna płyta JMJ była swoistym artystycznym wybrykiem: „Music for Supermarkets”, zawierająca muzykę skomponowaną na pewną imprezę związaną z, jak wskazuje tytuł, supermarketami, została wytłoczona w jednym egzemplarzu, po czym matryce zniszczono, a unikat sprzedano na aukcji w 1983 roku za równowartość prawie 9 tysięcy dolarów. Według artysty był to protest przeciwko bezmyślnej industrializacji muzyki – ciekawe, co mówi dziś na to, że np. serwis YouTube jest zalewany masą generowanej komputerowo, ostatnio z użyciem AI, tapety dźwiękowej w różnych stylach. „Music for Supermarkets” została raz nadana w Radiu Luksemburg, więc po sieci krążą nagrania tej audycji, z których można się dowiedzieć, co właściwie zawiera płyta. Jest to osiem utworów o zróżnicowanym charakterze i łącznej długości prawie 28 minut – niektóre fragmenty przypominają kompozycje z wcześniejszych płyt Jarre’a, inne zostały wykorzystane na późniejszych, np. w „Blah Blah Cafe” z płyty „Zoolook”.

No i właśnie „Zoolook” z 1984 roku była kolejną „prawdziwą” płytą Jean-Michel Jarre’a. Był to krążek, na którym JMJ pozwolił sobie na eksperymenty po raz pierwszy od swoich dokonań z początku lat 70. Główną ideą było użycie jako sampli nagrań ludzkich głosów – były to nagrania dokonane przez Jarre’a specjalnie, ale też przypadkowe wycinki, a część bardziej egzotycznych pochodziła z archiwum francuskiego etnologa Xaviera Bellangera. Próbki zostały obrobione za pomocą syntezatora Fairlight CMI. Płyta zawiera listę języków użytych sampli: aborygeński, afgański (zapewne paszto), angielski, arabski, balijski, bengalski, chiński, dakota, eskimoski, francuski, hindi, hiszpański, holenderski, japoński, keczua, malajski, malgaski, niemiecki, pigmejski, polski, rosyjski, szwedzki, turecki, tybetański, węgierski.

Pierwsze wydanie na winylu zawierało dwa dłuższe utwory na pierwszej stronie i pięć krótszych na drugiej. Płyta miała mnóstwo edycji różniących się zwykle szczególikami, np. użyciem różnych remiksów zamiast oryginalnych wersji. Opublikowaną w tym roku wersję z okazji 40-lecia wzbogacono o jedną krótką kompozycję „Moon Machine” dodaną na końcu. „Zoolook” zaczyna się 12-minutowym utworem „Ethnicolor”, który jest jednym z największych odlotów Jarre’a i do dziś uważam go za jedną z najlepszych jego dzieł (aczkolwiek za część sekcji rytmicznej robi tam elektroniczna perkusja, co przeczy tezie, że wszystkie dźwięki są samplami ludzkich głosów). Drugi utwór, „Diva”, to w większej części pogaduszki spreparowanych głosów (słyszymy tam m.in. Laurie Anderson), niestety pod koniec rzecz trochę zbliża się do dziecięcego gaworzenia. Utwór tytułowy jest bardziej dynamiczny i rytmiczny, natomiast kolejny, „Wooloomooloo”, idzie bardziej w stronę ambientu i ma wolniejsze tempo. Mocno z nim kontrastuje następna kompozycja, „Zoolookologie” (nie za dużo tych podwójnych oo?), która jest pełna energii i wręcz chaotyczna. Szósty utwór, „Blah Blah Cafe”, to rytmiczna dyskoteka zatrącająca o groteskę; spokojnie mogliby go zagrać kosmici w kantynie na Dantooinie. Wreszcie kompozycja zamykająca pierwotne wydanie, „Ethnicolor II”, to powrót do ambientu z piękną melodią i wieloma zróżnicowanymi głosami – moim zdaniem idealnie sprawdził się jako finał, bo wywołuje u słuchacza chęć puszczenia płyty od początku.

Będąc prawdziwą perełką, „Zoolook” jest oczywiście trudniejszy w odbiorze od wcześniejszych płyt JMJ. Sprzedał się słabiej, ale został doceniony przez krytyków i dziś cieszy się opinią jednego z najbardziej wpływowych albumów Jarre’a. Może trochę szkoda, że był całkowicie jednorazowy, ale z drugiej strony czyni go to naprawdę unikatowym.

Dwa lata później ukazała się płyta „Rendez-Vous”, będąca w przeważającej części recyklingiem starszych słabo znanych albo niepublikowanych kompozycji Jarre’a. Nic więc dziwnego, że brzmi bardzo „po staremu”, zasadniczo odrobinkę jak drugie „Magnetic Fields”. Niestety w znacznej części JMJ jedzie tam w nadmierny patos i tylko trochę usprawiedliwia go to, że płyta jest dedykowana pamięci siedmiorga amerykańskich astronautów, którzy zginęli w katastrofie promu kosmicznego Challenger. W styczniu 1986 podczas startu do 10 lotu tego promu doszło do wybuchu spowodowanego usterką jednej z uszczelek boosterów na paliwo stałe i uszkodzony prom rozpadł się pod wpływem sił aerodynamicznych. Stało się to na oczach setek milionów ludzi obserwujących start w telewizji i na miejscu…

„Rendez-Vous” ma fragmenty słabsze i mocniejsze (np. „First Rendez-Vous”, „Fourth Rendez-Vous”), ale ogólnie jest to płyta raczej średnia i zaliczyłbym ją do kategorii „nudnawe i do zapomnienia”, tak jak wiele późniejszych płyt JMJ. Jest tylko jedno „ale”: ostatni utwór. Jednym z członków załogi Challengera był Ron E. McNair, amerykański fizyk, grający też na saksofonie. Utwór, który Jarre stworzył wspólnie z nim, miał zostać pierwszą kompozycją nagraną w kosmosie, gdyż McNair miał zagrać go w trakcie misji. Do tego oczywiście nie doszło, ale Jarre umieścił go na końcu płyty „Rendez-Vous” jako „Last Rendez-Vous (Ron’s Piece)”. Ta nastrojowa melodia z nostalgiczną solówką na saksofonie zdecydowanie wyróżnia się na tle reszty i robi do dziś niezwykłe wrażenie. Moim zdaniem można ją spokojnie zaliczyć do najlepszych utworów Jarre’a, choć instrumenty elektroniczne pełnią tam tylko rolę tła.

Niestety na wydanych w 1988 roku „Revolutions” według mnie zabrakło takiego „ratunkowego” fragmentu. Niby zaczyna się ona – jak to częste u JMJ – dynamicznie, fajnie, z przytupem, ale po kilkunastu minutach, jeszcze przed końcem pierwszego utworu (prawie 17-minutowej suity „Révolution industrielle”) moja uwaga zwykle odpływa i po zakończeniu odtwarzania stwierdzam, że niczego z tej płyty nie zapamiętałem. Dodatkowo Jarre narobił sobie smrodu za pomocą afery z utworem tytułowym. Bez wiedzy twórcy umieścił w nim bowiem sample z utworu tureckiego kompozytora Kudsiego Ergunera, granego na bliskowschodnim flecie ney. Po zaskarżeniu Jarre’a do sądu Erguner otrzymał odszkodowanie, jednak Francuz nie chciał płacić mu tantiem i usunął jego partię ze zremiksowanej wersji utworu publikowanej na nowszych edycjach płyty (pod zmienionym tytułem „Revolution, Revolutions”).

W kolejnym roku ukazała się koncertowa płyta „Destination Docklands” zarejestrowana podczas występów Jarre’a w Londynie, ponieważ jednak w większości wypełniają ją utwory z „Rendez-Vous” (ale bez „Ron’s Piece”) i „Revolutions”, pozwolę sobie spuścić na nią zasłonę milczenia 😉

Ostatnią płytą, jaką JMJ wydał w latach 80., jest „En attendant Cousteau/Waiting for Cousteau” z 1990 roku. Tak, wbrew pleciugom z Internetu rok 1990 jest ostatnim rokiem dekady, a nie pierwszym rokiem następnej. Nasza era zaczęła się bowiem od roku pierwszego, a nie zerowego, więc dekada lat 90. zaczęła się od roku 1991 (a XXI wiek – od roku 2001, nie 2000). „En attendant Cousteau” dzieli się na dwie całkowicie różne części. Pierwsza, obejmująca trzy utwory o wspólnym tytule „Calypso” zaczyna się od kiczostrofy ustępującej jedynie wielokrotnie krytykowanej tu przeze mnie „Ostatniej rumbie”. Jarre zatrudnił do niej karaibski zespół grający na tzw. „steel drums”, czymś w rodzaju wklęsłych metalowych bębnów. Brzmienie tego czegoś uważam za tandetne samo z siebie, a w zestawieniu z elektronicznym instrumentarium jest to po prostu koszmar. Partię tego instrumentu można by spokojnie zagrać na jakimś syntezatorze i wyszłoby to o wiele lepiej, choć oczywiście mniej oryginalnie. Pytanie, czy warto było zapłacić aż taką cenę za pierwiastek oryginalności, jest dla mnie retoryczne.

„Calypso, Part 2” jest już o wiele lepsze, przede wszystkim dla tego, że potworne steel drumsy są o wiele mniej słyszalne – pojawiają się na krótko tylko w końcówce. Niestety potem jest jeszcze część trzecia z podtytułem „Fin du Siècle”, w której Jarre jedzie w rozlazły, mdlący patos.

I po tym wszystkim ni z gruchy ni z pietruchy następuje ambientowa suita tytułowa. Czterdziestosześciominutowa kompozycja ciągnięta na niemożliwie długich nutach, pełna ech, przestrzeni i odgłosów oceanu – coś absolutnie zachwycającego i całkowicie odmiennego od całej wcześniejszej muzyki Jarre’a, do tego stopnia, że gdyby mi to ktoś wtedy puścił, nie mówiąc, czyj to utwór, w życiu bym nie zgadł, że to JMJ. Ten fascynujący kawałek sam w sobie wystarczyłby na pełnowymiarowy longplay i bardzo żałuję, że Jarre się do tego nie ograniczył. A tak nabywcy winyla (i kasety) zostali poszkodowani, bo nieświęta trójca „Calypso” zajmuje całą pierwszą stronę, a „En attendant Cousteau” – drugą, ale obcięte do 22 minut (zasadniczo nie ma mowy o zmieszczeniu 46 minut muzyki na jednej stronie winyla, można tak upchać góra 30 minut).

Na szczęście istnieje coś takiego, jak płyta kompaktowa, która pozwala na napawanie się „Oczekiwaniem na Cousteau” w całości i bez przerw. Ze wszystkich utworów Jarre’a tego słuchałem zdecydowanie najczęściej – dla samego słuchania, ale także przy zasypianiu i jako muzykę do pracy. W tym ostatnim przypadku często na okrągło, więc jakby tak solidnie policzyć – z kasety, CD i wersji elektronicznej – to mogłoby wyjść 200-300 odtworzeń tej długiej suity. Jeśli nie więcej.

Trzeba jeszcze wspomnieć, że Cousteau – nazwisko znane mojemu pokoleniu, ale dziś może mniej rozpoznawalne – to Jacques-Yves Cousteau (1910-97), francuski oceanograf, pisarz i rzecznik ochrony przyrody. Twórca m.in. nagrodzonego Złotą Palmą i Oscarem filmu dokumentalnego „Milczący świat” (lub „Świat milczenia”), pierwszego filmu z podwodnymi zdjęciami w kolorze, a poza tym pionier nurkowania z akwalungiem i wykorzystania małych cywilnych łodzi podwodnych do celów badawczych. Jarre współpracował z Cousteau przy okazji filmu dokumentalnego „Palawan: Le dernier refuge”, oczywiście jako twórca muzyki. Suita „En attendant Cousteau” zawiera większość ścieżki dźwiękowej tego filmu – i znowu pojawia się pytanie: panie Jarre, dlaczegoś pan nie wydał po prostu całego soundtracku, bez zbędnego kalipsowania?

W 1991 roku ukazała się kompilacja „Images”, w 1993 – nowa płyta „Chronologie”, w 1994 – album koncertowy „Hong Kong”, a w 1995 „Jarremix”. I tyle o tych płytach wystarczy.

Na rok 1996 przypadała 20 rocznica francuskiego wydania „Oxygene”, jednak światowa premiera tej płyty miała miejsce w 1977, więc krakowskim targiem w lutym 1997 roku JMJ wydał „Oxygene 7-13”. Być może pozazdrościł Oldfieldowi, który co dziesięć lub pięć lat wydaje kolejną część „Tubular Bells” (a i tytułowa suita z wypuszczonej w 1983 roku – dziesięciolecie „Dzwonów rurowych” – płyty „Crises” zawiera sporo cytatów z tamtego epokowego dzieła).

„Oxygene 7-13” jest zatem „dalszym ciągiem” oryginalnej „Oxygene”, nagranym z użyciem tych samych syntezatorów, co 20 lat wcześniej. I wiecie co? Ta płyta brzmi znakomicie! Niemała w tym zasługa otwierającego ją prawie 12-minutowego „Oxygene 7” z fenomenalnym motywem melodycznym, na koncertach granym przez Jarre’a na laserowej harfie. Jako mocno przetworzona repryza pojawia się on też w „Oxygene 10”, a ten fragment na koncertach JMJ gra na tereminie! Zagranie czegokolwiek składnego na tym arcydziwacznym instrumencie z lat 20. XX wieku (to był pierwszy instrument elektroniczny w dziejach ludzkości, wynalazek radzieckiego fizyka Lwa Tiermiena, który zachwycił nim Stalina) graniczy z niemożliwością, więc tym większy szacun. I nie dziwi, że Jarre gra na tym tylko przez chwilę 🙂

undefined

Bezpośrednia repryza jest jeszcze w „Oxygene 12”; pozostałe kompozycje też brzmią jak echa starego „Oxygene”, a utwór kończący płytę nawiązuje bezpośrednio do „Oxygene 6”. Ogólnie rzecz biorąc jest to płyta, której bardzo przyjemnie mi się słucha, mimo niewątpliwej wtórności. Jest to miły dla ucha nostalgiczny powrót do elektroniki z lat 70.

Na tym omawianie Jarre’a zakończę, bo reszta jego dyskografii zasadniczo nie istnieje 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *