PC, OS X, Linux, PlayStation 4, Xbox One, Nintendo Switch
„Firewatch” z 2016 roku jest grą przygodową z podgatunku walking simulator, który już tu parę razy przerabialiśmy. Jak pisałem wcześniej, gry tego typu stawiają przede wszystkim na nastrój. Tym razem jesteśmy amerykańskim strażnikiem leśnym, jednym z tych odludków, którzy siedzą na wieżach postawionych wśród puszczy i wypatrują pożaru lasu.
Nasz bohater imieniem Henry jest ciężko doświadczony przez życie – jak dowiadujemy się w sekwencji wstępnej, kobieta, którą kocha i z którą spędził znaczną część życia, zapadła na wczesną demencję w wieku 40 lat i ostatecznie trafiła do ośrodka opiekuńczego, w którym wegetuje niespecjalnie kojarząc cokolwiek i kogokolwiek. Prócz załamania życia osobistego bohater musi się też borykać z ostracyzmem znajomych, dla których umieszczenie żony w miejscu, w którym ma ona całodobową fachową opiekę, jest oczywiście zdradą i dezercją. Zatrudnienie się na stanowisku strażnika i wyjazd do puszczy to dla Henry’ego ucieczka od problemów, którym po latach starań nie jest już w stanie sprostać.
Grafikę „Firewatch” charakteryzuje unikatowy styl – zamiast fotorealizmu częstego w walking simulators mamy tu formułę malarską, a nawet rzekłbym plakatową (jeden z głównych twórców, Olly Moss, jest grafikiem zajmującym się także tworzeniem plakatów filmowych). Jednak mimo silnej, upraszczającej stylizacji, daje ona zachwycające krajobrazy, a jak widać na zrzutach ekranu, tam, gdzie trzeba, jest wystarczająco szczegółowa.
Przybywamy zatem do rezerwatu „Las narodowy Shoshone” w stanie Wyoming i włazimy na wieżę obserwacyjną wyposażoną we wszelkie możliwe wygody (ale wygódka na zewnątrz). Naszym w zasadzie jedynym sposobem kontaktowania się ze światem zewnętrznym jest radio, za pomocą którego porozumiewamy się ze strażniczką imieniem Delilah. Rozmowy radiowe należą do nielicznych momentów, których mamy jakieś opcje do wyboru – to znaczy wybieramy (tylko musimy zrobić to odpowiednio szybko) jedną z dostępnych odpowiedzi. Od tego, jak będziemy odpowiadać naszej koleżance, zależy, czy coś między nami zaiskrzy, czy nie – aczkolwiek i tak nigdy nie widzimy jej na oczy i nie jest nam dane się z nią spotkać, co najwyżej możemy zostać sfriendzonowani na koniec gry.
UWAGA SPOJLERY!
Tymczasem jednak mamy trochę roboty. Niby wypatrujemy pożarów, ale tak naprawdę głównie myszkujemy po lesie, pilnując porządku i próbując rozwiązać zagadkę pewnych tajemniczych zajść, na których ślady natrafiamy (od czasu do czasu widzimy też gdzieś w oddali czyjąś niewyraźną postać). W grze nie ma automatycznej mapy, musimy orientować się za pomocą kompasu, „papierowej” mapki wyjmowanej z ekwipunku oraz punktów charakterystycznych terenu.
Gra prowadzi nas śladami poprzedniego strażnika, weterana z Wietnamu i alkoholika, który przywiózł na placówkę także swojego syna. Potem obaj w tajemniczy sposób zaginęli. Zaginęły też dwie nastolatki, które biwakowały nad jeziorem. Ktoś śledzi bohaterów, podsłuchuje ich rozmowy, wieża Henry’ego zostaje splądrowana. W pobliżu pojawia się też jakiś tajemniczy ogrodzony obóz rządowy. Wreszcie Henry znajduje w jednej z okolicznych jaskiń zwłoki chłopca. Niestety wkrótce potem wszystko skręca w stronę banału – syn poprzedniego strażnika zginął w nieszczęśliwym wypadku, jego ojciec odszedł, bo nie potrafił sobie poradzić z kolejną traumą, a w tajemniczym rządowym obozie mieszkali po prostu ornitolodzy. Czyli przez całą grę mieliśmy hitchcockowski suspens, tylko że na końcu zamiast trzęsienia ziemi było jedynie tupnięcie. Albo może sami jesteśmy sobie winni, bo gra w zręczny sposób podsycała nasze oczekiwania.
Niezależnie od tych końcowych zastrzeżeń uważam „Firewatch” za oryginalny tytuł wart poznania. Podobno ma nawet powstać film według gry…
Screenshoty własne.