"Rango", reż. Gore Verbinski, 2011
Oto film animowany dla wyrobionego widza. Rzecz jasna przez amerykańskich speców od marketingu i zyskingu za wszelką cenę natychmiast zaanektowany jako „kolejna animacja komputerowa dla dzieci”, co jest bzdurą wręcz piramidalną. TEN FILM NIE NADAJE SIĘ DLA DZIECI, zwłaszcza małych.
Po pierwsze dlatego, że mogą się wystraszyć zakazanych zwierzęcych mord, których w nim pełno, a po drugie – bo nie zrozumieją 99% aluzji do klasyki kina, jakie się w nim pojawiają. Obstawiam, że młody widz wypatrzy przede wszystkim autoparodię Verbinskiego z „Piratów z Karaibów”, natomiast cytaty z „Czasu apokalipsy”, „W samo południe”, „Rio Bravo” i wielu innych klasyków umkną mu, potraktowane głównie jako zwykły składnik standardowej westernowej historyjki. Tymczasem ta historyjka jest mało standardowa, chociaż właśnie ze standardów się naśmiewa.
Ekipa Verbinskiego przyrządziła fenomenalny pastisz westernu oraz antywesternu, doskonały nie tylko przez dowcip, ale i dzięki stronie artystycznej. Tak pięknej – mimo obecności sporej liczby ww. zakazanych mord – animacji jeszcze nie widziałem. Sceny nocne, pustynne, niebo o zachodzie słońca wywołują niekłamany zachwyt widza. Niezawodny Hans Zimmer dowiódł swej wszechstronności, komponując soundtrack, który mimo wielu aluzji (przede wszystkim do muzyki Morricone ze spaghetti westernów) pozostał oryginalny, a przede wszystkim zabawny (przypomina poza tym muzykę do zwariowanych gier z serii Deathspank). Zaś umieszczenie w filmie zespołu mariachi w osobach czterech sówek, komentujących akcję niczym (jak zauważyli lepsi recenzenci) chór w greckiej tragedii, było posunięciem iście genialnym.
Wersja BD daje ciekawą możliwość spaceru po miasteczku będącym miejscem akcji i zapoznania się z charakterystykami – bardzo zabawnymi zresztą – niektórych postaci.
Fabuła wychodzi od sztampy – do miasta nękanego przez bandytów na usługach niegodziwego bogacza przybywa mściciel i robi porządek, przy okazji zdobywając kobietę (tu jaszczurkę o wdzięcznym imieniu Fasola). Przy okazji jednak ów mściciel nie jest typowym rewolwerowcem z pogranicza prawa, a niepewnym własnej tożsamości kameleonem (szkoda, że owej kameleonowatości twórcy filmu prawie nie wykorzystali). Znajdzie więc nie tylko kobietę, ale i prawdę o sobie, a na dodatek posadę, bo nie będzie musiał odjeżdżać w zachód słońca, co było zwykle w westernach udziałem mściciela.
To połączenie ogranego motywu i postmodernistycznego dydaktyzmu jest strawne głównie dzięki mistrzostwu autorów, bo w wielu innych amerykańskich filmach stanowi kompletnie mdlący miszmasz. Oryginalne głosy, w tym oczywiście Johnny Depp, to popis rewelacyjnego aktorstwa. Ale i my nie mamy się czego wstydzić, gdyż polski dubbing jest z najwyższej półki, a przekład – znakomity. Słowem, „Rango” to jazda obowiązkowa dla każdego miłośnika animacji, a także miłośnika westernu, który potrafi się śmiać ze swojego ulubionego gatunku filmowego.