"V jak vendetta" (V for Vendetta), reż. James McTeigue, 2005
Jak widać z tego filmu, ekranizowanie komiksów jest rzeczą nieprostą. Polegli na tym polu nawet tacy spece, jak bracia Wachowski [autorzy scenariusza, tekst powstał w 2005 roku]; ich dzieło broni się tylko momentami.
W tym, że się w ogóle broni, największa zasługa Hugo Weavinga, który, choć pozbawiony przez maskę najbardziej wyrazistego środka aktorskiej ekspresji, potrafi zrekompensować to przede wszystkim głosem. Reszta obsady, może poza komisarzem Finchem, wypada dużo słabiej. Hurt jako dyktator jest bardziej groteskowy niż przerażający (nie wspomnę, którą postać z naszej sceny politycznej przypomina 😉 ), a Portman przez większość filmu brzmi niczym Andie McDowell.
Mniej więcej pierwsza godzina toczy się składnie i ogląda się to dobrze, jednak potem na monolicie scenariusza pojawia się coraz więcej rys, a postacie zaczynają tracić psychologiczną wiarygodność i zachowują się może nawet nie nierozsądnie, a po prostu niekonsekwentnie. Trudno uznać za sensowne, że poszukiwana przez reżimową policję Evey po prostu odchodzi z domu V i żyje sobie normalnie (tylko nie wiadomo, gdzie mieszka i za co właściwie żyje).
Koncepcyjnie komiks (i film) są spadkobiercami 1984 Orwella, który chyba jako pierwszy opisał totalitarną Anglię, a uczynił to na tyle kompletnie i przerażająco, że trudno mu dorównać. Przy oglądaniu V trudno też uniknąć porównań z „jubileuszową” adaptacją 1984 ze wspaniałym Richardem Burtonem i – ciekawostka – Johnem Hurtem właśnie. Porównanie to wypada raczej kiepsko dla V, mimo iż adaptacja Orwella jest skromniejsza.
Na koniec V twórcy serwują nam jeszcze największy błąd większości filmów o rewolucji: oto stara władza zostaje obalona, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie. To mit jeno, po rewolucji bywa gorzej, co zresztą wszyscy znamy z autopsji.