"Podróż Wędrowca do Świtu" (The Chronicles of Narnia: The Voyage of the Dawn Treader), reż. Michael Apted, 2010
Ta recenzja zacznie się od końca – piosenka, jaką słychać w napisach końcowych, jest straszna (podobna przypadłość spotkała też zresztą m.in. „Avatara”, „Titanica” i „Robin Hooda, księcia złodziei”). Dubbing i tłumaczenie są bardzo dobre; tłumacz przełożył nazwę Narrowhaven, a angielskie nazwy w książkach, których akcja toczy się w wymyślonych krainach, zawsze mnie drażnią. Czy dobrym pomysłem było przywrócenie oryginalnych „lordów” zamiast wprowadzonych przez Polkowskiego „baronów”, to już inna sprawa.
Sam film jest niezwykle widowiskowy, z niezłym aktorstwem (mimo braku gwiazd pierwszej wielkości). Fenomenalny jest Ryczypisk, zresztą obok Błotosmętka ze „Srebrnego krzesła” najlepsza z postaci wymyślonych przez Lewisa. Efekty specjalne są na ogół znakomite, zwłaszcza w dworze Koriakina. Jako przygodowy film fantasy rzecz jest znakomita; niestety jako ekranizacja nie trzyma się za bardzo kupy, a przede wszystkim nie trzyma się książki.
Twórcy filmu rozebrali literacki pierwowzór na części pierwsze i ułożyli go z powrotem niczym puzzle. Tyle że według innego obrazka niż C.S.Lewis. Jest to tym bardziej przykre, że „Podróż” jest moim zdaniem najlepszym tomem cyklu, obejmuje mnóstwo świetnych pomysłów. Tymczasem w filmie kolejność wysp została zmieniona; rodzice Eustachego zatracili swój „nowoczesny” styl; Koriakin jest apodyktycznym mentorem, a nie winowajcą _skazanym_ na rządzeniem Łachonogami; starcie z wężem morskim przeniesiono na koniec; finałowe rozdziały książki przycięto do minimum (ale pozostawiono długie i łzawe pożegnania).
Na domiar złego – co zawsze jest najgorszym pomysłem w ekranizacji – hojną ręką dodano różności. Przede wszystkim głównego adwersarza, tajemniczą siłę w postaci zielonej mgły, ale nie tylko. Oryginalny dydaktyzm z dawnej epoki stonowano, ale wprowadzono za to pewne nowomodne motywy w rodzaju „bądź przede wszystkim sobą”. Ciekawe jak czują się dzieci wychowane w myśl hasła „bądź sobą”, gdy jako dorośli dowiadują się, że mogą być jedynie drobnymi trybikami w bezlitosnej machinie przysparzającej zysków akcjonariuszom wielkich koncernów? W ekranizacji zła moc kusi ludzi obiecując im spełnienie pragnień, ale nie wiadomo nawet, dlaczego właściwie jest zła – to znaczy, dlaczego jest przedstawiona jako zła, skoro nawet osoby złożone jej „w ofierze” odnajdują się w finale idealnie zdrowe. Czy zła jest ta moc, czy też źli byli sami ludzie, skoro zgadzali się złożyć swoich bliskich w ofierze? Zaś ignorując końcową część książki twórcy filmu kompletnie pominęli niezwykle nastrojowe sceny pełne poezji, na jaką Lewisa stać było niezmiernie rzadko. Szkoda, bo druga taka okazja się już nie nadarzy.