"Avatar", reż. James Cameron, 2009
Ten film Jima Camerona budził kontrowersje od samego początku. Przeciwnicy zarzucali mu, że jest tylko nową wersją Pocahontas (i rzeczywiście fabuła jest prawie dokładną kopią tamtej historii), zwolennicy wynosili pod niebiosa jego widowiskowość, rozmach, drobiazgowość w odtworzeniu obcego środowiska itd. O ile ci drudzy mieli rację, a wizualnie „Avatar” broni się nawet w wersji DVD/BD, pod warunkiem oglądania filmu na odpowiednio dużym telewizorze, o tyle zarzuty koncentrujące się na wtórności, pomijały inne wady, może nawet ważniejsze, ale trudniej dostrzegalne dla przeciętnego widza.
Po pierwsze, główne postacie filmu, zwłaszcza negatywne, są przeraźliwie schematyczne: naukowiec, który poza swoimi badaniami nie dostrzega niczego; prymitywny wojak mądrzejący (pod wpływem kobiety); głupi trep, który potrafi walczyć, ale na odrobinę myślenia go już nie stać; no i tępy przedstawiciel korporacji, modelowy menedżer, dla którego liczy się tylko zysk.
Po drugie, Cameron forsuje mit szlachetnego dzikusa żyjącego w harmonii z naturą – czyli kogoś, kto nigdy nie istniał. Współżycie człowieka z przyrodą nigdy nie jest harmonią, to zawsze chwiejna równowaga, którą lada impuls może przechylić w dowolną ze stron, z najczęściej katastrofalnymi skutkami (dla obu). Z ludzkiej historii wiemy, że do momentu pojawienia się cywilizacji technicznej ludzkie społeczności balansowały na krawędzi zagłady, którą mogło spowodować byle załamanie pogody prowadzące do klęski nieurodzaju.
W jednym z czytanych przeze mnie w Internecie artykułów o „Avatarze” autor stwierdził, że tam, gdzie film wydaje się fikcją, jest prawdą. Wydaje mi się jednak, że bardziej prawdziwe jest odwrotne twierdzenie: tam, gdzie wydaje się prawdą, jest fikcją. W końcu po raz kolejny odgrzewa mit o cywilizacji żyjącej w harmonii z naturą. Chętnie tutaj przywoływani amerykańscy Indianie, co to „zabijali tylko tyle bizonów, ile potrzebowali, więc nie szkodzili środowisku” to jeden z najbardziej naiwnych mitów popkultury. Indianie rzeczywiście „zabijali tylko tyle bizonów, ile potrzebowali”, co oznaczało – ile tylko się da zabić, najlepiej całe stado. I takie rzeczy również robili, aczkolwiek przynajmniej wykorzystywali do czegoś zabite zwierzęta, w przeciwieństwie do niektórych kowbojskich „herosów” w rodzaju Buffalo Billa. Jest taka mądra książka Jareda Diamonda „Upadek”, w której można przeczytać sporo o pierwotnych kulturach, które wyginęły, bo wyniszczyły swoje otoczenie lub wyczerpały jego zasoby (co zwykle na to samo wychodzi). Nie trzeba być do tego Europejczykiem z ery przemysłowej.
Po trzecie wreszcie, „Avatar” zawiera wiele dziwności oczywistych dla przyrodnika. Dlaczego Na’vi, zamieszkujący glob odległy od Ziemi o ponad 4 lata świetlne, są ssakami łożyskowymi tak jak ludzie (mają sutki i pępki)? Dlaczego cała fauna Pandory ma 6 kończyn i 4 oczu, a tylko Na’vi – 4 kończyny i dwoje oczu? Już prędzej mogę uwierzyć w istnienie „bogini” Eywy, czyli nadorganizmu sterującego życiem całego globu. Przecież królowe pszczół i mrówek w taki sam sposób sterują życiem całej społeczności owadów, wydzielając odpowiednie substancje chemiczne – nie potrzeba do tego metafizyki.
Ogólnie rzecz biorąc film Camerona jest całkiem przyzwoitym filmem SF, dobrą produkcją rozrywkową, która nie urąga inteligencji widza tak przeraźliwie jak „dzieła” pana Emmericha. Wyjąwszy końcową piosenkę, muzyka Hornera również wydaje się dość dobra (pomimo oczywistych momentami zapożyczeń z „Titanica”). Piękno tego obrazu sprawia, że chce się do niego wracać. Jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy popadają w depresję nie mogąc osiedlić się na Pandorze, choć mam wrażenie, że takie osoby nie zdają sobie sprawy, iż życie szlachetnego dzikusa nie jest w istocie żadną sielanką, tylko jest przepełnione strachem i mozołem, bezlitosne dla słabych…