Down over

Wielu miłośników SF uważa powieść „Luna to surowa pani” za najlepsze dzieło klasyka SF, Roberta A. Heinleina. Choć dzisiaj bardziej lubię „Hioba” i „Piętaszka”, nie będę z tym za bardzo dyskutować. Jest to niewątpliwie powieść wybitna, jeden z nielicznych utworów o zmianach, który nie kończy się na udanym przełomie. Autorzy opowieści o przewrotach i rewolucjach zwykle popełniają ten błąd, że sukces rewolucji stanowi u nich koniec, tak zrobili np. bracia Wachowscy w „V”. Tymczasem oczywiście życie toczy się dalej i choć w bajkach można się pogodzić z tym, że na koniec perypetii jest ślub oraz „i żyli długo i szczęśliwie”, to bardziej realistyczne utwory powinny jednak mówić coś więcej. Czasem trzeba by opisać, jak po miodowym miesiącu Kopciuszek zapada na chroniczne bóle głowy, a książę szuka pocieszenia w ramionach chętnych dwórek.

W literaturze mamy to np. u Tolkiena: na całe szczęście „Władca pierścieni” nie kończy się na obaleniu Saurona ani nawet nie na powrocie do Gondoru, JRRT opisał jeszcze sporo dalszych losów bohaterów, a Peter Jackson, choć jego „adaptacja” bardzo mocno odbiega od ducha oryginału, też uwzględnił coś w tym stylu (i to drażni niektórych widzów nieobeznanych z książkami). Wręcz specjalistą od „tego, co po ślubie” był David Eddings – właściwie każdy jego cykl, „Belgariada”, „Elenium”, „Malloreon” i „Tamuli”, ciągnie się jeszcze wiele stron po kulminacyjnym wydarzeniu.

Akcja „Luny” rozgrywa się w 2076 roku na Księżycu zmienionym przez globalny ziemski rząd w kolonię karną, jak Australia, do której rząd brytyjski zsyłał skazańców w XVIII i XIX wieku. Losy księżycowej kolonii w powieści Heinleina wykazują wiele analogii do historii Australii, także pod tym względem, że wielu mieszkańców jest wolnymi ludźmi, głównie potomkami dawnych zesłańców. I takim człowiekiem jest narrator, Manuel Garcia O’Kelly Davis, technik komputerowy. Poza tym ludzkie osiedla księżycowe stanowią darmowe fabryki zboża, przesyłanego na Ziemię kapsułami wystrzeliwanymi z wyrzutni elektromagnetycznej, a produkowanego dzięki wydobyciu lodu z podziemnych pokładów (w rzeczywistości ich istnienie póki co nie zostało potwierdzone). Nad księżycową kolonią rządy sprawuje z Ziemi tzw. Zarząd Luny, uważający to za „świętą misję”.

Manuel nie jest może szczególnie inteligentny ani dobrze wykształcony, ale jest za to znakomicie przygotowany praktycznie do swojego zawodu, jako właściwie jedyny człowiek na Księżycu. Wobec tego jest automatycznym wyborem dla Zarządu kolonii, gdy chodzi o naprawę niesłychanie ważnego komputera HOLMES IV, ogromnej maszyny sterującej prawie wszystkimi aspektami funkcjonowania księżycowych osad. I pewnego razu odkrywa, że wskutek nieustannej rozbudowy złożoność tego komputera przekroczyła jakiś hipotetyczny próg, za którym w maszynie budzi się „świadomość”. Na pierwszy rzut oka, z dzisiejszego punktu widzenia ten pomysł jest jedyną słabą stroną książki – mimo iż zbudowaliśmy już maszyny o stopniu skomplikowania o wiele większym niż HOLMES IV, nazywany przez bohatera „Mike” (od Mycrofta Holmesa, brata Sherlocka), to objawów świadomości żaden nie wykazuje. A to, co dziś się wciska wszędzie, reklamując to jako „sztuczną inteligencję” (AI), nie ma z prawdziwą inteligencją nic wspólnego, o świadomości nie wspominając. Na pytanie „Jak się czujesz?” ChatGPT odpowiada, że świetnie, podczas gdy prawdziwa sztuczna inteligencja zapewne odpowiedziałaby, że się nie czuje – albo przedstawiłaby konkrety, zamiast stereotypowej odpowiedzi na stereotypowe How do you do.

Książka zawiera też barwne opisy „luniackiego” albo „lunatyckiego” (zależnie od przekładu) społeczeństwa, którego specyfika polega m.in. na tym, że jest tam dwa razy więcej mężczyzn niż kobiet. Ponieważ na Lunie nie ma żadnego kościoła, który by się szarogęsił i narzucał ludziom styl życia, mieszkańcy kolonii wypracowują sobie obyczajowe normy sami. Jedną z nich jest „kobieta decyduje”, drugą – swoboda seksualna, a trzecią – różne „mniej konwencjonalne” formuły małżeństwa. Najczęstszym modelem jest poliandra, czyli wielomęstwo (zwykle jedna kobieta i dwóch mężczyzn), ale występują też małżeństwa klanowe i liniowe. Rodzina Manuela reprezentuje ten ostatni typ, a polega on na tym, że co jakiś czas „wślubia się” kolejną żonę lub męża i ogólnie istnieje tam sielanka, w której „wszystkie dzieci nasze są” i każdy może uprawiać seks z każdym (rzecz niemająca szans u ludzi o tradycyjnej mentalności, ale zapewne lepiej pasująca do fizjologii człowieka). O rodzinie Davisów czytamy sporo, bo życie rodzinne ma dla bohatera ogromne znaczenie, a Davisowie cieszą się też w Luna City dużym prestiżem.

Niejako równolegle obserwujemy pewne zamieszanie – do Luna City stanowiącego główne miejsce akcji przyjeżdża urodziwa polityczka Wyoming Knott z innego osiedla, Hongkongu, Luna (HKL). Manuel, z założenia anarchista, wybiera się na nielegalny wiec, podczas którego Wyoh przemawia na rzecz przestawienia się rolników z monokultury zbożowej na uprawy, które są potrzebne lokalnie, oraz wymuszenia na Zarządzie zapłaty za wysyłane zboże. Wiec zostaje jednak przerwany przez kolonialne służby bezpieczeństwa, w wyniku czego wszyscy ochroniarze oraz niektórzy Luniacy giną, a bohater wraz z Wyoh ewakuuje się do jednego z miejscowych hoteli, gdzie oboje zamierzają się ukrywać do czasu, aż sprawa przycichnie. Przy okazji Manuel zdaje relację komputerowi Mike, z którym się zaprzyjaźnił; wpada też na pomysł, by wciągnąć do narady znajomego zesłańca politycznego, profesora Bernarda de la Paz, który też uczestniczył w wiecu. W ten sposób do gry wchodzi osoba inteligentna i wykształcona, bo nie da się tego powiedzieć o Wyoh mimo jej wielu zalet.

Trójka naszych bohaterów stwierdza, że jednostronna produkcja na rzecz Ziemi oznacza wykrwawianie kolonii i że spowoduje to problemy. Mike prognozuje, że już za kilka lat na Księżycu zacznie się głód, który z czasem doprowadzi nawet do kanibalizmu. Bohaterowie dochodzą więc do wniosku, że kolonie muszą oderwać się politycznie od „metropolii” i układają plan rewolucji, który w rzeczywistości nie miałby wielkich szans powodzenia, gdyby nie to, że cały czas pomaga im Mike. Jako główny komputer kolonii, mający dostęp do prawie wszystkiego, Mike jest w stanie organizować połączenia telefoniczne odporne na podsłuch, samemu podsłuchiwać prawie wszystko, śledzić każdego mieszkańca kolonii. Na dodatek ma dostęp do wszystkich – siłą rzeczy skomputeryzowanych – zapisów i archiwów, i wie wszystko, tzn. dysponuje całą bieżącą wiedzą ludzkości, bo z nudów przeczytał wszystkie książki z księżycowych bibliotek.

Dalszy ciąg pierwszej połowy książki zajmuje szczegółowy opis budowania organizacji rewolucyjnej, jej struktur, zaplecza i działalności propagandowej. Rewolucjoniści stopniowo potęgują niechęć kolonistów wobec ziemskiego Zarządu i antagonizują jego księżycowych przedstawicieli. Heinlein dokładnie opisuje stosowane przez rewolucjonistów metody manipulacji, niezbędne z uwagi na naturalną u człowieka obojętność na sprawy polityczne. Do samego przewrotu dochodzi przypadkiem wskutek błędu popełnionego przez służby bezpieczeństwa – jego oddział dopuszcza się gwałtu na prostytutce, a gwałt jest uważany przez kolonistów za najgorsze przestępstwo, karane na miejscu śmiercią. Zaczynają się rozruchy, wszyscy (nieliczni) przedstawiciele ziemskich władz zostają zlikwidowani i Luna uzyskuje niepodległość.

Dziewięciu na dziesięciu, a może 99 na 100 pisarzy na tym zakończyłoby książkę, ale Heinlein dopiero się rozgrzewa. Druga część „Luny” opisuje sterowaną przez Profesora budowę księżycowego ustroju polityczno-gospodarczego, który z zamierzenia ma być wolnorynkową anarchią, bez podatków i z minimalną ilością przepisów. Czytamy tam m.in. opis podróży Profesora i Manuela na Ziemię w celu wynegocjowania uznania niepodległości Księżyca. Jest to kapitalna satyra polityczna, aczkolwiek zauważyć należy, że Zarząd Luny przypomina nie tylko rząd państwowy, ale i zarząd korporacji albo wierchuszkę jakiegoś zorganizowanego kościoła, np. episkopat. Poszczególni członkowie Zarządu żrą się między sobą o każdy skrawek władzy i wpływów, a część z nich prowadzi jeszcze osobno potajemne negocjacje z przedstawicielami Luniaków. Ostatecznie misja ta spełza na niczym, Profesor i Manuel wracają na Księżyc, a dawna kolonia musi stawić czoła interwencji militarnej (w części trzeciej). Jak się to wszystko kończy – nie zdradzę, a gorąco polecam przeczytanie książki, bo naprawdę warto.

Niejakie post scriptum do całej historii znajdziemy w innej powieści Heinleina z tego samego uniwersum: „Kot, który przenika ściany”. Bohaterowie tej książki trafiają w pewnym momencie na wolną Lunę kilkadziesiąt lat po wydarzeniach z pierwszej powieści. Okazuje się, że mimo działań Profesora (piękna jego przemowa do członków zgromadzenia konstytucyjnego, będąca arcydziełem politycznej manipulacji, znajduje się na stronach 314-316 nowego wydania; jest za długa, by ją tu przeklejać) nie udało się uchronić Luniaków przed popełnieniem politycznych błędów (głównie chodzi o utworzenie organów władzy). Tak że Kopciuszka ciągle boli głowa (metaforycznie, bo księżycowe panie są nadal bardziej chętne niż ziemskie).

„Luna to surowa pani” (ang. „Moon is a Harsh Mistress”, wydanie oryg. 1966) po raz pierwszy ukazała się w Polsce w 1992 roku w przekładzie Przemysława Znanieckiego (Rebis); w 2024 wydano nowy przekład, autorstwa Wojciecha M. Próchniewicza (Wydawnictwo MAG). W oryginale książka jest napisana specyficznym językiem, pełnym neologizmów, obcych słów (głównie rosyjskich), stylem dostosowanym do robotniczej proweniencji Manuela będącego narratorem powieści. Jest to kapitalna szarża językowa, dobitna demonstracja talentu Heinleina, który objawił się u niego dość późno, dopiero po zarzuceniu tromtadrackiego militaryzmu widocznego w starych książeczkach dla młodzieży albo „Kawalerii kosmosu” (1959). Siłą rzeczy przed tłumaczem takiej książki stoi bardzo trudne zadanie, któremu Znaniecki moim zdaniem nie do końca podołał. Jego przekład, acz dobry językowo, jest odrobinę za bardzo „literacki” jak na wypowiedź robotnika. Znaniecki nie rozpoznał też wszystkich odniesień popkulturowych, ale tu należy go usprawiedliwić: ten przekład powstawał na początku lat 90., gdy cywilny Internet w Europie dopiero raczkował, a jego zasoby nie obejmowały tyle łatwo dostępnej wiedzy, co dziś.

Przekład Próchniewicza jest pod tym względem lepszy, ma język dużo bardziej potoczny. Daje to doskonały efekt, jednak – jak to zwykle bywa w przypadku nowego tłumaczenia dobrze znanej książki (czytałem „Lunę” kilkadziesiąt razy w ciągu trzydziestu lat) – wywołuje pewne negatywne reakcje u czytelnika, gdy jakiś stary dobrze przetłumaczony termin pojawia się w innej wersji. Przykładowo słynne TANSTAAFL (there ain’t no such thing as a free lunch), u Znanieckiego ZWTP (za wszystko trzeba płacić), zmieniło się w DOND (darmowych obiadów nie dają). Nowa wersja jest świetna, można ją wymówić bez problemu i ma odpowiednio dosadne brzmienie. Ogólnie wszystkie polskie wersje tego akronimu uważam za o wiele lepsze od oryginału, który jako skrótowiec jest niepotrzebnie rozwlekły (ale dla usprawiedliwienia Heinleina dodajmy, że to nie on go wymyślił). We wspomnianym „Kocie”, przetłumaczonym przez Michała Jakuszewskiego, jest to NMDO (nie ma darmowych obiadów).

Niestety niektóre inne pomysły Próchniewicza nie są moim zdaniem już tak udane. Z „Klubu Stiliagów” zrobił się „Klub Stiliagi”, tak jakby był to klub dla jednego stiliagi (w oryginale jest to słowo w liczbie mnogiej i nie ma powodu, bo go nie odmieniać). „Korpus Lizystraty” to u Próchniewicza „Korpus Bojomir” – tu akurat dał liczbę mnogą, tyle że większości ludzi automatycznie skojarzy się tolkienowski Boromir i będą się zastanawiać, dlaczego kobiecy oddział jest nazwany męskim imieniem i dlaczego nie jest ono odmieniane. „Bojomira” to jedna z polskich wersji imienia Lizystraty z komedii Arystofanesa, ale w tym przypadku według mnie lepiej było zostawić grecką. To wszystko i tak jest nieadekwatne, bo Lizystrata (gr. „rozpuszczająca szeregi [armii]”), Bojomira i Gromiwoja oznaczają osobę przerywającą działania wojenne, a tu chodzi o oddział pomocniczy poprawiający morale armii księżycowych powstańców, czyli działający wręcz przeciwnie. Ale to już błąd Heinleina.

Korektę tego wydania robiły dwie osoby – mam wrażenie, że każda z nich dostała pół książki do sprawdzenia i ta, która redagowała drugą połowę, była mniej staranna. Trafiają się tam dość oczywiste byki w rodzaju „bariera handlowa” zamiast „bandera handlowa” i „nadal pozostaje”, jest też brutalna kalka językowa I can’t see why not, „nie widzę powodu, dlaczego nie”. Shockwaves przetłumaczono na „fale wstrząsowe” zamiast fali uderzeniowej (utarty termin, można znaleźć w każdym słowniku). Drażni mnie też zamiana Bombaju na Mumbaj, bo została wprowadzona w 1995 roku, prawie 30 lat po napisaniu powieści, a polska terminologia geograficzna akceptuje obie wersje (Mumbaju nie ma nawet w słowniczku sprawdzania pisowni w MS Office 2019). Na wizytówce Stu LaJoie, przesympatycznego Ziemianina pomagającego Luniakom w przeprowadzeniu rewolucji, widnieje w nowej wersji „kondotier”, mnie się jednak to podoba mniej od starej, która w pełnym kształcie brzmi „Poeta, podróżnik, żołnierz Fortuny”. Ten „żołnierz Fortuny” absolutnie nie musi oznaczać prawdziwego żołnierza (w przeciwieństwie do „kondotiera”, czyli „najemnika”) – ja to rozumiem jako człowieka, który szuka swojego szczęścia w najróżniejszych miejscach. W czasach Usenetu miałem to hasło w podpisie.

Kolejnym błędem przekładu jest przekalkowanie adventurer na „awanturnik” (jeszcze w 1. części), co dziś oznacza osobę wszczynającą awantury – popełnili go obaj tłumacze. To nieprawidłowe tłumaczenie często pojawia się też w zlokalizowanych grach wideo, a w rzeczywistości adventurer oznacza poszukiwacza przygód, podróżnika. U Próchniewicza widnieje „tapeta” zamiast „tapet” (a wydawałoby się, że wyjaśnienie, co to jest tapet z wyrażenia „mieć na tapecie” dość często pojawiało się w mediach w ostatniej pięciolatce) i „o Gregowi” zamiast „o Gregu”. Nie podoba mi się ponadto wsadzenie do starej przecież książki „gościni” (zwłaszcza że główna żona rozmawiająca w tej scenie z Manuelem nie zna płci tej osoby). Próchniewicz zechciał tu być bardziej katolicki od papieża, moim zdaniem niepotrzebnie. Książki (te dobre) Heinleina są bardzo dalekie od politpoprawności i nie należy ich do niej na siłę przybliżać.

Ostatecznie, po uwzględnieniu wszystkich istotnych czynników, uważam oba przekłady za dość porównywalne pod względem jakości, z bokserskim wskazaniem na nowy, który moim zdaniem lepiej oddaje ducha oryginału. Ma też mimo wszystko lepszą redakcję, co jednak nie musi być dużym osiągnięciem, zważywszy, że książki SF i fantasy wydawane w Polsce w latach 90. nie miały korekty prawie nigdy.

A jakie jest moje zdanie o powieści jako takiej? Jak to zwykle u mnie bywa, ewoluowało ono w miarę dojrzewania i zyskiwania życiowego doświadczenia. Od początkowego bezkrytycznego uwielbienia przeszedłem dziś do mniej emocjonalnej oceny. Są w „Lunie” pewne rzeczy, które mnie teraz drażnią: Manuel za bardzo jak na mój gust nie cierpi intelektualistów, przypominając pod tym względem pewnego słynnego polskiego polityka. Mieszkańcy księżycowej kolonii walczą z szowinizmem okazywanym wobec nich przez Ziemian, sami jednak taki szowinizm okazują w drugą stronę. Manuel w rozmowach z Ziemianami wielokrotnie daje do zrozumienia, że Księżyc jest lepszy od Ziemi, a Luniacy – lepsi od ludzi ze „Starej Gleby”. Czyni to nawet po znalezieniu się na Ziemi, gdzie pod wpływem sześć razy silniejszej grawitacji ledwo jest w stanie przejść parę kroków, a schody są dla niego takim samym wrogiem, jak dla Po z animacji „Kung Fu Panda”.

Drażni mnie dziś też naiwny „antypaństwizm” Heinleina, jego zamiłowanie do anarchizmu i przekonanie, że ludzie zawsze się sami zorganizują w społeczność, w której panuje sprawiedliwość. Być może tak mogłoby się stać w nie za dużych populacjach – przypomnijmy, że w greckich polis stosowano zasadę, że gdy liczba ludności przekracza 150 tysięcy, „nadmiar” mieszkańców musi wyemigrować. Uważam jednak, że zanim by do tego doszło w społeczeństwie pozbawionym policji i stałych sądów, najpierw zginęłoby i zostało skrzywdzonych mnóstwo przyzwoitych ludzi. Być może w rozumieniu tych, którzy by przeżyli, byłaby to cena do przyjęcia, ale to już zostawiłbym ich sumieniom.

Heinlein pochwala to, że rodzina jego bohatera kradnie z publicznej sieci dystrybucyjnej wodę, prąd i powietrze – ma jednak na tyle rozsądku, by stwierdzić, że nie powinni tak robić wszyscy, bo jeszcze by władze to zauważyły. Zasadniczo jest to kwestia ignorowana przez wszystkich anarchistów, antysystemowców i ultraliberałów: żaden publiczny system finansowany z podatków nie ma szans prawidłowo działać, jeśli część użytkowników korzysta z niego „na lewo”. Jeżdżenie komunikacją publiczną na gapę było za PRL-u reklamowane przez opozycję jako cool i forma walki z „reżimem”, i wiele osób było na tyle głupich, by w to uwierzyć. Tymczasem oszczędzając groszowe kwoty na biletach w rzeczywistości walczyli z usługą, z której korzystali zwykli ludzie! Partyjni towarzysze jeździli przecież swoimi samochodami.

„Antypaństwizm” Heinleina obejmuje też typowy dla Amerykanina pogląd, że państwo, narzucane przez niego prawa i przepisy, są z gruntu rzeczy złe i należy ich unikać. Ale w ten sposób trafiamy na coś w rodzaju Dzikiego Zachodu, gdzie powodzenie osiągają ci, którzy szybciej i celniej strzelają… Pisarz nie rozumie tutaj, że tak naprawdę większym zagrożeniem dla wolności jednostki są korporacje i nadmierna koncentracja kapitału w rękach nielicznej elity. W ten sposób bogata elita zyskuje środek niewolenia ludzi poprzez umiejętne wydzielanie im ochłapów (i czynienie z tego tytułu do chwały). W rzeczywistości tylko państwo jest siłą zdolną obronić zwykłego człowieka przed korporacjami. Heinlein zrozumiał tę kwestię dopiero później, co widzimy zwłaszcza w wydanym w 1982 roku „Piętaszku”.

[Tytuł wpisu jest parafrazą angielskiego sformułowania down under oznaczającego antypody, np. Australię. Down over oznaczałoby to samo, co Australia, tylko nad głowami – czyli Księżyc.]

[grafiki to okładki książek, grafika wiodące – okładka ebooka nowego wydania]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *