Oppenheimer, reż. Christopher Nolan, 2023
Nolan należy do grona moich ulubionych reżyserów (obok Tima Burtona, Guya Ritchiego i Wesa Andersona), którzy zawsze mogą liczyć na to, że w jakiś sposób obejrzę ich film. Niestety po trylogii Batmana, fenomenalnym Prestiżu, genialnej Incepcji i bardzo interesującym Interstellar miałem wrażenie, że Nolan obniżył loty. Dunkierka jest moim zdaniem arcydziełem realizacyjnym i koncepcyjnym (te dwie linie czasowe, które zaczynają się zazębiać dopiero w końcowej części filmu), ale pustym jak wydmuszka, bo trudno mieć za wypełnienie kolosalny ładunek patosu w samej końcówce, który staje się kompletnie nieznośny. Trudno też akceptować pomysł, że Dunkierka pokazuje bezsens wojny – skoro pokazuje wojnę obronną, sytuację, w której pokonanie hitlerowców było niezbędne dla przetrwania wolnego świata. Bezsens wojny znakomicie pokazuje 1917, ale to temat na oddzielny tekst.
Z kolei na Teneta jestem może za głupi, żeby go w pełni docenić. Znów, jak zawsze u Nolana, mamy perfekcyjnie skonstruowany scenariusz (i po raz kolejny zabawę z pętlą czasową), tylko że sama fabuła jakoś emocji u mnie nie budzi. Raczej nie dlatego, że jest za bardzo skomplikowana, bo ja uwielbiam filmy o skomplikowanych, ale dobrze obmyślonych fabułach, które stały się znakiem firmowym Nolana. Rzecz w tym, że trudno mi znaleźć w Tenecie jakiś punkt zaczepienia dla swoich emocji – to, co się dzieje w filmie, jest mi w zasadzie obojętne. John David Washington nie jest w stanie wzbudzić w mnie żadnego zaangażowania, najlepiej wypada jego pomocnik Robert Pattinson, dobra jest też Elizabeth Debicki jako żona rosyjskiego oligarchy. Natomiast o tym, że występują tam Michael Caine i Kenneth Brannagh, przypomniały mi dopiero przejrzane teraz na szybko artykuły w serwisach filmowych. Być może powinienem jednak obejrzeć ten film jeszcze raz.
Ale miało być o Oppenheimerze. Entuzjastyczne recenzje publikowane w mediach w okresie premiery ignorowałem, traktując je jako zwykły element kampanii reklamowej. Ważniejsze były dla mnie opinie znajomych o zbliżonym guście i te w sumie też były dobre. Niestety nie udało mi się jakoś wyjść do kina (a żałuję, że nie obejrzałem wersji IMAX), więc musiałem poczekać na wersję płytową. Ukazała się ona chyba jako jedna z ostatnich polskich edycji firmy Galapagos, ponieważ dystrybutorowi nie opłaca się wydawać filmów w Polsce. To jest jakaś kuriozalna sytuacja – wracamy do lat 70., kiedy jedyną okazją obejrzenia filmu było ewentualnie kino, a potem czekało się ileś lat na emisję w telewizji (dziś będzie to wejście do streamingu, o ile będzie to opłacalne). Jedyna nadzieja w tym, że język polski będzie umieszczany w edycjach dystrybutorów zachodnich, co zdarza się dziś zdecydowanie za rzadko, w przeciwieństwie do np. czeskiego i izraelskiego.
W każdym razie złapałem Oppenheimera, gdy tylko się dało, w edycji trzypłytowej z wersją 4K HDR, która zapewnia wrażenia na tyle zbliżone do IMAX-a, na ile to możliwe w domu (w moim przypadku – minus dźwięk, bo zamiast sensownego systemu do filmów wciąż działam na listwie z osobnym subwooferem). No i mam już za sobą 3-godzinny film i trwające jeszcze więcej materiały dodatkowe. Te drugie, prócz zwyczajowej w takich przypadkach serii filmików, w których ekipa kadzi sobie wzajemnie, opowiadając, jak to wspaniale współpracowało się z tak znakomitym reżyserem, tak znakomitym operatorem, tak znakomitym kompozytorem, tak znakomitą obsadą, tak znakomitą scenografką, tak znakomitą kostiumolożką itd., obejmują też 35-minutowy film ze spotkania z reżyserem, współautorem książki American Prometheus (wydanej u nas pod tytułem Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej) Kaiem Birdem i trzema fizykami (w tym noblistą Kipem Thornem i szefem obecnej naukowej części Los Alamos) oraz półtoragodzinny dokument, w którym można zobaczyć prawdziwego Oppenheimera. Zresztą, odkładając sarkazm na bok, także te rytualne filmiki (których jest łącznie 7 i trwają też prawie 1,5 godziny) przekazują wiele interesujących informacji od kuchni, m.in. o tym dlaczego tak ważny był sposób kręcenia filmu i materiał, na którym to robiono (taśma 65 mm, niepasująca dziś do niczego 😉 ).
Z czystym sumieniem mogę napisać, że film jest prawdziwym majstersztykiem, wspaniale zagranym nie tylko przez Cilliana Murphy’ego (Oppie), Emily Blunt (Kitty, żona Oppenheimera) i Matta Damona (pułkownik Groves, szef wojskowy projektu Manhattan), nie tylko przez gwiazdy zatrudnione do ról drugoplanowych: Florence Pugh (Jean Teatlock, pierwsza wielka miłość Oppiego), Roberta Downeya Jra (Lewis Strauss, zawistny szef Komisji Energii Atomowej i architekt upadku Oppenheimera), Kennetha Branagha (Niels Bohr), Ramiego Maleka (David Hill, architekt upadku Straussa), Josha Hartnetta (fizyk-noblista Ernest Lawrence), Matthew Modine’a (fizyk Vannevar Bush, jeden z pionierów budowy maszyn cyfrowych), ale także przez mniej znanych aktorów. Z tych szczególnie spodobali mi się Jason Clarke (Roger Robb, główny przesłuchujący podczas „rozmowy” Oppenheimera z AEC, w której wyniku odmówiono uczonemu przedłużenia certyfikatu bezpieczeństwa, co stanowiło koniec jego kariery administracyjnej), Benny Safdi (fizyk-noblista Edward Teller, główny twórca bomby wodorowej) oraz Tom Conti (Albert Einstein).
Film Nolana nie jest dokładną ekranizacją książki Birda i Sherwina – to cegła (600 stron plus ponad 150 stron przypisów i bibliografii), więc nie byłoby to możliwe ani sensowne. Jego główna, aczkolwiek niewielka według mnie usterka, to całkowite pominięcie pochodzenia, dzieciństwa i rodziny J. Roberta Oppenheimera (widzimy tylko jego młodszego brata Franka). Czynniki te miały ogromny wpływ na to, jaki był Oppie, więc postać głównego bohatera jest przez to trochę zawieszona w próżni.
Na marginesie to pieszczotliwe zdrobnienie nazwiska uczonego pochodzi z czasów jego pobytu w Holandii, gdzie nazywano go Opje, ale potem było używane nagminnie przez jego bliskich i współpracowników w USA. Zaś tytuł recenzji pochodzi z cytatu z Mahabharaty, sceny, w której bóg Wisznu rozmawia z jednym z bohaterów eposu, księciem Ardżuną, i dokładnie brzmi „Stałem się Śmiercią, niszczycielem światów”. Oppenheimer znał sanskryt i czytał indyjskie poematy w oryginale, a deklamował między innymi podczas schadzek z Jean Tatlock.
U Nolana jest znacznie więcej fizyki, podczas gdy książka skupia się przede wszystkim na działalności politycznej i administracyjnej Oppenheimera (ale o tym będzie więcej w osobnej recenzji). Nolanowi w znakomity sposób udało się pokazać zaangażowanie bohatera w rozwój fizyki kwantowej oraz fizyczną stronę problematyki budowy bomby atomowej. Jako chemik z wykształcenia nie jestem może całkowicie bezstronny, ale wydaje mi się, że jest to w filmie ukazane w sposób całkowicie strawny dla zwykłego człowieka, który z naukami ścisłymi stracił kontakt po maturze. Odbiór filmu nie wymaga rozumienia teorii względności ani mechaniki kwantowej, a bardziej skomplikowane kwestie są wytłumaczone w sposób obrazowy (np. problemy z przygotowaniem materiału rozszczepialnego do budowy bomby).
Narracja w filmie Nolana jest dwutorowa. Cały czas przeplatają się dwa wątki, odróżnione wyraźnie za pomocą prostego zabiegu: wątek „retrospekcyjny” jest kręcony na taśmie kolorowej, a wątek „współczesny” – na czarno-białej. Wątek „retrospekcyjny” ukazuje życie Oppenheimera od jego edukacji fizycznej w Europie po czas bezpośrednio po zrzuceniu bomb atomowych na Japonię, włącznie z ową nieszczęsną rozmową z głupawym prezydentem Trumanem (wspaniały Gary Oldman). Podczas „audiencji” u prezydenta Oppenheimer scenicznym szeptem (ale on zawsze tak mówił!) stwierdził „Panie prezydencie, mam krew na rękach”, na co dumny ze sterroryzowania Rosjan bombą atomową Truman warknął „Ta krew jest na moich rękach!” – tak jakby to był powód do chwały. Rozmowa błyskawicznie się zakończyła i wychodząc, Oppie usłyszał podobno, jak Truman mówi do swojego sekretarza „Nie chcę tu więcej widzieć tej beksy!” Niewątpliwie tromtadracki prezydent, obsesyjnie podchodzący do kwestii uzyskania przez USA przewagi strategicznej nad Związkiem Radzieckim, głęboko się rozczarował postawą uczonego (którą uważał za oznakę słabości) i tym, że zdaniem Oppenheimera atomistykę powinna kontrolować jakaś hipotetyczna ponadpaństwowa organizacja, gdzie do udziału byliby dopuszczeni także Sowieci. Rzecz jasna rozczarowanie to było obopólne, bo według Oppenheimera trumanowska postawa dążenia do zdominowania ZSRR przez USA uniemożliwiała prawdziwą współpracę, a nawet udział Związku Radzieckiego w tej upragnionej międzynarodowej kontroli. I rzeczywiście, pierwsze układy dotyczące ograniczenia arsenału jądrowego, SALT, rozpoczęto negocjować dopiero pod koniec lat 60., dwa lata po śmierci uczonego.
Jednak lejtmotywem tego wątku jest fizyka, czy dokładniej – kariera naukowa Oppenheimera, pokazana z dużą dbałością o detale. Uwzględniono nawet ów nie całkiem udokumentowany incydent, kiedy Oppenheimer doprowadzony do desperacji przez swojego opiekuna naukowego, przyszłego Noblistę Patricka Blacketta, podrzucił ponoć na jego biurko spreparowane jabłko (wg filmu – zatrute cyjankiem, wg książki – zaprawione jakimiś środkami wymiotnymi), ale potem przeraził się możliwych konsekwencji swojego czynu i zabrał je z powrotem. Jak wielu utalentowanych ludzi, Oppenheimer był dziwakiem lub, jeśli ktoś woli ekscentrykiem. Do jego zwyczajów należały m.in. dziwny sposób chodzenia, nałogowe palenie fajki i papierosów, charakterystyczne stroje (ikoniczny kapelusz pork-pie hat i fajka pojawiły się jeszcze przed wojną) oraz poważna nieśmiałość wobec kobiet, przynajmniej w młodości.
Młody Oppenheimer miał lewicowe poglądy polityczne i angażował się w działalność z nimi związaną, choć głównie chodziło o bywanie na spotkaniach i wspieranie antyfaszystów podczas hiszpańskiej wojny domowej. Wypominano mu to oczywiście później, sugerowano też przynależność do amerykańskiej partii komunistycznej, choć – w przeciwieństwie do swojego młodszego brata Franka – Oppie nigdy nie był członkiem tej organizacji. Za to na tych spotkaniach poznał swoją pierwszą wielką miłość, Jean Tatlock, pokazaną w filmie jako postać chaotyczna, o trudnym charakterze. W rzeczywistości Tatlock cierpiała prawdopodobnie na chorobę afektywną dwubiegunową, z której nikt jej nie leczył, mimo iż ona sama studiowała psychologię. Odrzuciła oświadczyny Oppenheimera, lecz nie potrafiła zniknąć z jego życia nawet gdy ożenił się z Kitty. Wielokrotnie prosiła go o pomoc podczas swoich epizodów depresyjnych i przez jakiś czas Oppenheimer przyjeżdżał do niej, co zwykle kończyło się seksem (za to FBI próbowała także te schadzki podczepić pod działalność „komunistyczną”, a nawet szpiegowską uczonego).
Pojawia się w tym miejscu kwestia nielegalnej inwigilacji osób podejrzewanych o szpiegostwo, sympatie proradzieckie, komunistyczne, a nawet jedynie lewicowe poglądy. Patologiczny maniak kierujący FBI, Edgar Hoover, odpowiedzialny za większość histerii amerykańskiego polowania na czerwone czarownice, nie miał żadnych skrupułów, gdy chodziło o bezprawne podsłuchiwanie ludzi, których podejrzewał o „antyamerykańskość” – albo nie lubił. Dzięki tej swojej obsesji miał tyle haków na różnych ludzi, że pozostawał szefem FBI (początkowo BOI) przez 48 lat, aż do śmierci. Przetrwał ośmiu prezydentów USA i nigdy nie poniósł konsekwencji za swoje przestępstwa (do których należały też liczne próby szantażu)! Dzięki tej nielegalnej działalności FBI dysponowało też hakami, czy raczej „hakami” na Oppenheimera. Niestety tym, którzy mu źle życzyli, ten cudzysłów nie robił różnicy.
I tak dotarliśmy do wątku współczesnego, kiedy to konserwatywny karierowicz, nowojorska szycha Lewis Strauss, raczej nie luminarz w naukach ścisłych, w 1953 roku dochrapał się stanowiska prezesa amerykańskiej Komisji Energii Atomowej (Atomic Energy Commission, AEC). Wcześniej zaś był jej członkiem, a także członkiem zarządu Instytutu Badań Zaawansowanych (Institute for Advanced Study, IAS) w Princeton i to on właśnie zaproponował Oppenheimerowi w 1947 roku objęcie stanowiska dyrektora Instytutu. Strauss lubił przedstawiać się jako admirał i rzeczywiście miał stopień kontradmirała, który jednak otrzymał – co było dość nietypowe – nie za osiągnięcia na polu walki, a za służbę w rezerwie US Navy, konkretnie za skuteczne zarządzanie fabrykami amunicji podczas pracy w Biurze Wyposażenia Wojskowego (Bureau of Ordnance). Miał też ambicję zarządzania wybitnymi uczonymi, którzy pracowali w unikatowej placówce, jaką był IAS (byli wśród nich m.in. Einstein, Dirac, Gödel, von Neumann, Gell-Man). W oczywisty sposób kolidowało to z zamiarami Oppenheimera, który, skoro już przyjął tę pracę, miał własne plany. Jednym z ciekawszych aspektów działalności Oppenheimera jako dyrektora IAS było łączenie w placówce reprezentantów nauk ścisłych i humanistycznych: Oppie zapraszał tam zarówno naukowców takich jak historycy, jak i artystów (jednym z gości był poeta T.S.Eliot, późniejszy Noblista).
Między Straussem i Oppenheimerem wkrótce pojawiły się kwasy i butny urzędnik, dodatkowo zagorzały zwolennik trumanowskiej strategii dominacji (i przyjaciel prezydenta, któremu zawdzięczał przepchnięcie awansu na admirała), prędko znienawidził uczonego i zaczął potajemne knowania. Swoją kulminację zyskały one w 1954 roku podczas drobiazgowo pokazanego przesłuchania (eufemistycznie określanego przez przeciwników Oppenheimera jako „rozmowa”) przed Radą ds. Bezpieczeństwa Personelu AEC. Doszło do niego przez obiekcje FBI związane z „komunistyczną działalnością” uczonego, które pojawiły się, gdy trzeba było przedłużyć ważność certyfikatu bezpieczeństwa Oppenheimera. Podczas tej rozmowy wyciągnięto i zreinterpretowano wszystkie epizody z życia Oppiego, których on sam często w ogóle nie pamiętał – za to śledczy siedzący po drugiej stronie mógł je opisywać szczegółowo dzięki usłużnie dostarczonym przez FBI stenogramom nielegalnych podsłuchów.
Oppenheimer popełnił podczas tego przesłuchania kilka błędów – a prawdopodobnie głównym z nich była w ogóle zgoda na bycie poddanym tej procedurze. Należało zdobyć się na odrobinę ambicji i zrezygnować z występowania o przedłużenie certyfikatu, a potem siedzieć wygodnie w IAS i czekać, aż dawni wrogowie pokornie przyjdą po prośbie, by uczony wrócił do tego, w czym był ekspertem. Jestem przekonany, że tak by się stało prędzej czy później, zwłaszcza że obłęd makkartyzmu właśnie się kończył. Niestety zamiast tego zakończyła się kariera Oppenheimera w służbie państwu – choć pozostał dyrektorem IAS aż do 1966 roku, przez długi okres powstrzymywał się od wystąpień publicznych innych niż działalność edukacyjna i przez wiele lat sporą część roku spędzał na wakacjach na wyspie Saint John na Karaibach, gdzie kupił kawałek plaży i postawił letni domek.
Być może odrobinę satysfakcji przysporzył mu dalszy rozwój wydarzeń, który dowiódł słuszności przysłowia „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Otoczony powszechną antypatią środowiska naukowego i akademickiego Lewis Strauss w 1958 roku zrezygnował z kandydowania na kolejną kadencję na stanowisku prezesa AEC ze strachu przed odrzuceniem przez amerykański Senat, odrzucił też proponowane mu przez prezydenta Eisenhowera stanowisko szefa sztabu w Białym Domu i ostatecznie postanowił kandydować w 1959 roku na inne stanowisko zaproponowane przez prezydenta – sekretarza handlu, czyli kogoś w rodzaju ministra. I w tej kwestii Senat zagłosował przeciwko Straussowi, głównie dzięki działaniom dwóch senatorów z senackiej komisji handlu, którzy postanowili nie dopuścić do mianowania Straussa, oraz efektownemu wystąpieniu fizyka Davida Hilla, który wyraził poglądy wszystkich naukowców potępiających potraktowanie Oppenheimera. Jednak zło polegające na zniszczeniu niewinnego człowieka przez fanatyków łamiących prawo już się stało, co film pokazuje dobitnie.
Brakuje natomiast w filmie stwierdzenia, które w książce pada expressis verbis: że zrzucenie bomby na Japonię w sierpniu 1945 roku nie miało już sensu militarnego. Nie tylko dlatego, że celem nie stały się obiekty wojskowe, lecz – dla większego efektu zastraszającego – ludne miasta. Także dlatego, że Japonia, zagrożona perspektywą dodatkowej wojny ze Związkiem Radzieckim, już w połowie lata 1945 roku była gotowa do kapitulacji, pragnąc jedynie zachować instytucję cesarza jako podstawę ustroju państwowego (na co z kolei Amerykanie się zgadzali). Dla porządku trzeba dodać, że w tym przekonaniu Japonii do kapitulacji sporą rolę odegrały brutalne konwencjonalne bombardowania japońskich miast. Działania te prowadzono z użyciem napalmu i bomb zapalających: np. w dniach 9 i 10 marca na wschodnią połowę Tokio zrzucono 700 tysięcy(!) bomb zapalających, wywołując burzę ogniową, która całkowicie zniszczyła 2/5 miasta, zabijając 100 tysięcy ludzi i raniąc kolejne 110 tysięcy. Maksymalne szacunki liczby ofiar śmiertelnych w Hiroszimie i Nagasaki to około 226 tysięcy ludzi (z czego „aż” 20 tysięcy żołnierzy). Oczywiście bomby atomowe osiągnęły swój porównywalny skutek w sposób o wiele bardziej „efektywny”.
Jaki był więc rzeczywisty motyw użycia broni jądrowej? W przypadku wojskowych oczywisty: armia dostała nową zabawkę i paliła się do jej wypróbowania. Ale zwolennikiem użycia bomby atomowej był także Oppenheimer, z powodu, który może wydawać się absurdalny – albo naiwnie idealistyczny. Oppie był przekonany, że pokazanie światu tak potężnej broni zakończy wszystkie wojny i nakłoni wszystkie narody do sformowania „rządu światowego” jako instytucji, która zajęłaby się kontrolowaniem rozwoju techniki jądrowej i ograniczaniem jej zastosowania do energetyki. Te nadzieje oczywiście spaliły na panewce, trudno jednak podważać fakt, że od zakończenia drugiej wojny główne rywalizujące mocarstwa światowe powstrzymywały się od otwartych starć, „mocując się” na zastępczych teatrach wojennych. Świat Zachodu cieszył się pokojem, a mieszkańcy owych teatrów zastępczych cierpieli lub nadal cierpią. Afganistan, Korea Północna, Islamska Republika Iranu to tylko niektóre przykłady.
Niestety film źle przedstawia jeszcze jedną kwestię, mianowicie odpowiedzialności uczonych za skutki wdrożenia ich wynalazków. We współczesnym świecie naukowcy mają przecież prawie zerowy wpływ na to, jak zostaną wykorzystane owoce ich pracy (przemiana Internetu, stworzonego jako narzędzie sprzyjające nauce i edukacji, w narzędzie służące przede wszystkim ogłupianiu i zarabianiu, zajęła ledwo kilkanaście lat). Czasy, kiedy głos uczonych w takich kwestiach coś ważył, dawno się skończyły. Dziś kto inny decyduje, a liczy się jedynie nieustanny wzrost zysku. Dopóki planeta wytrzyma.