Sto lat bezsenności

Zbrojny rycerz jechał drogą wzdłuż strumyka, wijącego się przez zagajnik. Był Księciem, co można było łatwo rozpoznać po wyszywanym złotą nicią kaftanie i koronie pod bastardzim drągiem na tarczy. Koń jego był kary, a na głowie nosił zdobny czaprak, którego kita kiwała się z lewa na prawo, przesłaniając wierzchowcowi to lewe, to prawe oko, w związku z czym koń prychał na nią od czasu do czasu, jakby cierpiał na przeziębienie.

W ręku rycerz trzymał mapę, na którą od czasu do czasu popatrywał, sprawdzając jej zgodność z otoczeniem. Mapa – co warto zauważyć – była stara i wyblakła, dlatego też Książę nie miał pewności, czy przypadkiem nie trzyma jej do góry nogami, ale póki co – jechał przed siebie, bo to było lepsze, niż jazda do tyłu. Nie patrząc pod nogi można przecież potknąć się i wywinąć orła, zaś orzeł nie był akurat herbowym zwierzem Księcia.

Z uwagą skupioną całkowicie na mapie, Książę byłby przeoczył wilka, który leżał sobie w trawie z głową wspartą o pniak i obgryzał zielone źdźbło. Wilk jednak, zważywszy kierunek jazdy rycerza, wyjął trawkę z zębów i zawołał:

— Lepiej daj sobie spokój! Widziałem już paru, jak stamtąd uciekali!

Książę rozejrzał się, ale nie dostrzegłszy wilka, ubranego w maskujący battle-dress, dał sobie spokój i ruszył dalej. Na horyzoncie między drzewami zamajaczyły już wzgórza, będące celem jego wędrówki – tak w każdym razie można było sądzić, trzymając mapę najmniej postrzępioną krawędzią do góry.

Kilka minut później rycerz wyjechał spomiędzy drzew i ujrzał w dali zamek wybudowany w kotlinie, o murach pokrytych splotami dzikiej róży.

— Nareszcie — westchnął. — Wkrótce będziemy na miejscu, Karusiu!

Koń machnął niecierpliwie ogonem, po czym odwrócił łeb i spojrzał na jeźdźca.

— A tylekroć prosiłem, Książę, — rzekł zgryźliwie — żebyś był uprzejmy mnie tak nie nazywać.

*          *          *

Dotarłszy do zamku, rycerz rozkulbaczył Karego, przywiązał go do drzewka w pobliżu fosy, a rzuciwszy siodło na ziemię, postanowił odpocząć nieco przed ostateczną rozgrywką.

— I na co nam to wszystko? — zapytał koń.

— Nie zadawaj głupich pytań — odparł Książę. — Dobrze wiesz, że w dzieciństwie piastunka opowiadała mi historię o królewnie, która z poduszczenia kochanki króla ukłuła się magicznym wrzecionem i zasnęła wraz ze swym dworem… na wieki… Ale pocałunek dzielnego rycerza zbudzi ją ze snu!

— Wrzecionem…! — parsknął koń. — Przecież to zwykły symbol falliczny, odzwierciedlający obawy dziewicy przed inicjacją seksualną!

— Dość tych freudyzmów, Karusiu — przerwał Książę. — Dziś mija sto lat od owego tragicznego wydarzenia, mamy więc dobry dzień, by coś z tym zrobić. Poza tym moja piastunka na pewno nie była dziewicą. Sam kiedyś widziałem, jak w komorze dogadzała trzem lokajom równocześnie!

— Teraz rozumiem — kiwnął łbem Kary. — Szok przeżyty w dzieciństwie źle wpłynął na książęcy rozsądek… Cóż, ostatecznie to nie mnie pokłują tyłek kolce dzikiej róży…

— Nic nikogo nie będzie kłuło — rzekł stanowczo Książę, wyciągając z juków rozpylacz. Na pojemniku widniał napis: „Lawnmowner Can – najdoskonalszy herbicyd w dziejach. Rozwiąże wszystkie problemy z chwastami!” — Zdaję sobie sprawę, że nie doceniasz zdobyczy cywilizacji. No to popatrz! — z tymi słowy rycerz ruszył przez most w kierunku zarośniętych hibiskusem wrót.

Koń parsknął ponownie.

— Znam przynajmniej jedno osiągnięcie cywilizacji, budzące sceptycyzm każdego ogiera — mruknął. — Wałach!

Jego pan podszedł na przepisową odległość i zaczął rozpylać zawzięcie. Po dziesięciu minutach skończył, wrzucił pusty pojemnik do fosy i wrócił do porzuconego siodła. Ułożył się wygodnie, podsuwając kulbakę pod głowę i uśmiechnął do swego wierzchowca.

— Teraz, Karusiu, wystarczy tylko poczekać.

Książę przymknął oczy. Za jego plecami liście dzikiej róży zaczęły z cichym szelestem żółknąć, zwijać się i opadać na ziemię.

*          *          *

Było późne popołudnie, gdy rycerz przebudził się z drzemki i stwierdził, że środek chwastobójczy wykonał swoje zadanie. Książę dobył zatem miecza i kilkoma ciosami wyciął resztki uschłych łodyg, zarastających bramę. Przy okazji zauważył, że po bokach stoją dwaj nieco przykurzeni halabardnicy, uchwyceni przez czar w dość głupich pozach – jeden odganiał sobie pszczołę sprzed nosa, a drugi poprawiał zbroję w kroku.

Same wrota były otwarte, Książę zawrócił więc po Karego i wprowadził go na dziedziniec. Dziedziniec tętnił życiem, czy może raczej – niegdyś tętnił. Przez otwarte okna kuchni można było dostrzec, jak złośliwy kuchcik podkłada zdjętą z ognia patelnię pod siadającego kuchmistrza. W jakiejś komórce, do której rycerz zajrzał przelotnie, nadworny kapelan podmacywał z lekka rozchełstaną pokojówkę, a opodal w ogrodzie Król poprawiał podwiązkę ochmistrzyni, robiąc to zresztą z entuzjazmem i dużo wyżej, niż podwiązka sięgać powinna.

Uwagę Księcia przyciągnęła jednak wznosząca się w północnym narożniku murów wieża. Koń parsknął.

— Znowu symbol falliczny, Karusiu? — zaśmiał się Książę. — A jak go tym razem zinterpretujesz?

— To proste — odparł koń. — Jest to wizualizacja twojego libido, na którą będziesz się wspinał, poszukując potwierdzenia swojej męskości. Prawdę mówiąc, znam przyjemniejsze metody potwierdzania tejże.

— Dzięki za konsultację — mruknął rycerz. — Na szczęście nie muszę ci płacić za domorosłą psychoanalizę, bo poszlibyśmy z torbami.

— Chciałem zwrócić uwagę, Książę, że ja już chodzę z torbami — zaznaczył koń. — Twoimi. Aczkolwiek jako najmłodszy i niezupełnie przepisowy syn króla nie jesteś szczególnie obciążony złotem.

Rycerz machnął ręką.

— Na co mi złoto! Czeka mnie miłość!

— Jesteś całkiem pewny? — spytał posępnie koń, Książę jednak już nie odpowiedział. Zarzucił wodze na wzniesiony instrument jednego z trębaczy, po czym zbliżył się do wieży. To znaczy, na trąbkę zarzucił.

— No, skoro winda nie zjeżdża, trzeba będzie skorzystać ze schodów — wymamrotał, ruszając raźno do wspinaczki. Na szczycie schodów znajdowały się rzecz jasna drzwi. Książę odgarnął pajęczyny i kurtuazyjnie zapukał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bezszelestnie, ale miast ukwieconego łoża z białym baldachimem i pogrążoną we śnie pięknością, Książę ujrzał przed sobą niezbyt dobrze oświetloną komnatę z kominkiem, przy którym grzała nogi jakaś osoba, spoczywająca na bujanym fotelu. Rycerz odchrząknął znacząco. Osoba przytknęła pomarszczoną dłoń do ucha.

— Hę?

Książę odchrząknął powtórnie.

— Aaa! Trzeba było tak od razu! — stęknął starczy głos. Przy akompaniamencie przeraźliwego skrzypienia osoba z ogromnym wysiłkiem podniosła się z fotela i zwróciła w stronę drzwi.

Książę doznał nieprzyjemnego przeczucia; tak jakby zaraz miało mu spaść na głowę coś nieprzyjemnego, i tylko nie był pewny, czy będzie to cegła, czy pięć cegieł.

— Co się tak gapisz? – zaskrzeczała osoba, niestety, płci żeńskiej. — To ja, królewna! Nareszcie! Kiedy dziabnęłam się tym draństwem i wszyscy się pospali, ja też się położyłam, ale ni za cholerę nie mogłam zasnąć! I tak już zostało! Chyba wyobrażasz sobie, jak nudno było sterczeć tu samej przez te 100 lat?

Przez okno dobiegło z dziedzińca rżenie Karego. Brzmiało dość szyderczo.

Starucha, ślizgając po podłodze koślawym kosturem, pokuśtykała w stronę Księcia.

— A teraz, — zaskrzeczała, układając wargi w ciup — buzi!

Tychy, styczeń 1998

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *