W 2020 roku dziesięciolecie wydania ma „Ark”, drugi solowy krążek Brendana Perry, o którym swego czasu pisałem tak:
„I oto pan z głosem księdza, brzydsza (według niektórych ładniejsza) połowa znów nieistniejącego, legendarnego duetu Dead Can Dance, wydał nową płytę. Długie 11 lat musieliśmy czekać od poprzedniego solowego krążka, epokowego „Eye of the Hunter”. Ale było warto. Na „Arce” Perry nie wynajduje co prawda niczego nowego, nie przemierza żadnych nowych obszarów muzyki, nie robi nic, czego by nie robił w ciągu ostatnich 30 lat – może poza nieco wyższym niż dotąd stężeniem elektroniki (np. w „Wintersun”). Ale to nie szkodzi. Perry oferuje za to wrażliwemu słuchaczowi podróż przez niezwykle malarskie muzyczne krajobrazy, które rozwijają się przed nim w tempie sennego popołudnia. Płyta rozpędza się powoli, ale już od trzeciego utworu wchodzi na poziom najwyższy: „Wintersun”, „Utopia”, „This Boy” (ta końcówka!), „Devil” i wreszcie „Crescent” – utwór, który postawił uszy na sztorc wszystkim szczęśliwcom słuchającym warszawskiego koncertu DCD w 2005 roku (że też musiało na nim zabraknąć Tomka Beksińskiego…). Tutaj co prawda Półksiężyc w wersji dużo wolniejszej (bardziej podobnej do wykonań z innych koncertów DCD), za to w nastroju powolnej podróży karawany wielbłądów przez pustynię. Muzyka, która niemal automatycznie kojarzy się z transcendencją, z duchowością, refleksją nad sobą i światem. Warstwa tekstowa „Arki” (zwłaszcza trzech ostatnich utworów) jest mi niesłychanie bliska. Perry rozlicza się tu, czy może bardziej na spokojnie żegna z wszelkiej maści religią i ze pozycji zdroworozsądkowej podkreśla, że człowiek – a szczególnie drugi człowiek – jest ważniejszy od wszelkich niesprawdzalnych obiecanek. Warto też wspomnieć, że Perry dojrzał wokalnie – wszystko jest tu wyśpiewane perfekcyjnie, nie ma żadnych wpadek w rodzaju nadrywania głosu jak na niesławnym „Spiritchaser”. Jeśli czegokolwiek na tej przewspaniałej płycie brakuje, to może tylko odrobinki niebiańskiego głosu pewnej Lisy…”
I jeszcze utwór „Utopia” z fanowskim teledyskiem, dzięki któremu nie tylko dowiedziałem się o tym, że Perry wydaje nową płytę, ale też poznałem „Źródło” Aronofsky’ego.