„Time” Electric Light Orchestry należy do płyt, których słuchałem ze ściśniętym gardłem. Jest to muzyka naładowana emocjami, concept album o człowieku przeniesionym do 2095 roku, który skonfrontowany ze stechnicyzowanym światem tęskni do „dawnych dobrych czasów”, kiedy ludzie poddawali się uczuciom. W „Yours Truly” spotyka kobietę-robota, podejmuje (nieudaną) próbę przesłania listu w formie snu do swojej dawnej dziewczyny w „From the End of the World”, i tak dalej. Jeśli nawet jest to naiwna wizja przyszłości, powstało dzięki niej wiele wspaniałych utworów – otwarcie płyty jest po prostu powalające aż do „Ticket to the Moon”, a druga strona (w oryginalnej edycji winylowej) to nieustanna szarża Jeffa i spółki, pozbawiona jakichkolwiek słabych punktów. Na okładce widzimy obraz kropli wpadającej do wody, tyle że tą kroplą jest Ziemia, a wodą – kosmos. Niewątpliwie jest to szczytowe osiągnięcie popowej fazy „Elektryków”, a chyba nawet całej ich dyskografii. A tej słuchałem jako pierwszej systematycznie poznawanej dyskografii zespołu dzięki Markowi Gaszyńskiemu, który prezentował te płyty z częstotliwością jednej na tydzień, w naonczas rozrywkowym Programie 2. PR (który miał tę zaletę, że w przeciwieństwie do Trójki był w stereo – to ze wspomnień dinozaura z epoki radia monofonicznego). Miałem jednak potem do Gaszyńskiego pewną pretensję, ponieważ najwcześniejszy okres ELO, symfoniczny, potraktował raczej po macoszemu – pierwszą płytę w ogóle pominął, a z drugiej puścił tylko wybrane utwory. „Time” jest albumem niezwykłym; powstał w okresie schyłkowym ELO – po nim ukazała się już tylko jedna dobra płyta, „Secret Messages” (moim zdaniem lepsza niż się powszechnie uważa). Był to czas, kiedy „Elektrycy” już właściwie nie stanowili zespołu, tylko bardziej prywatną orkiestrę Jeffa Lynne’a. „Time” to jedna z płyt nagranych przez muzyków osobno(!) – każdy przychodził do studia i odgrywał swoje partie z nut, a Lynne później wszystko miksował, mając dzięki temu pełną kontrolę nad brzmieniem ELO i wrażeniem wywieranym przez ostateczne wersje utworów. A powstała w ten sposób chyba najbardziej emocjonalna płyta grupy – i to nie tylko dzięki tekstom.
Czołem,
Nie wiedziałem, że znajdę tu ELO.
Pozdrowionka,
Darek
O ulubionych płytach też trochę pisałem, choć ostatnio sekcja muzyki leży odłogiem 🙂